poniedziałek, 1 listopada 2010

Dzień genealoga

1 listopada - wszyscy pędzą na cmentarze i to chyba dobry dzień, aby pomyśleć trochę o przodkach i o ich poszukiwaniu. I co to daje. 
Bawię się w to już od kilku lat. W moim prywatnym archiwum powiązanych przodków, krewnych i innych członków rodziny mam na dzień dzisiejszy dane o 869 osobach - najstarsze z nich sięgają początku XVIII wieku. Odwiedziłem licznych członków rodziny, wiele cmentarzy, kilka archiwów... 
Utrwalanie wpisów z archiwalnej księgi
Po co to wszystko?
Oczywiście, można zabłysnąć na rodzinnym przyjęciu wiedzą, że to prawuj Józef był dziadkiem ciotki Zosi, o czym już mało kto inny pamięta.
Można też dzięki poszukiwaniu przodków i próbie zrozumienia historii ich życia samemu przeżyć coś ciekawego - jak zdarzyło mi się w 2005 roku. Opisałem wtedy swoje doświadczenia, a kilka dni temu przeglądając stare pliki właśnie znalazłem ten dokument:

Odbyłem ostatnio podróż sentymentalną w czasie - do wsi Rydomil (Rydoml) w
obw. tarnopolskim. Wehikułem czasu były pociągi, autobus-trup oraz przez
ostatnie kilkanaście kilometrów własne nogi, jako że autobus jedzie rano z
Rydomila, a wieczorem wraca, a ja do wieczora czekać nie chciałem.

Dlaczego tam jechałem? Otóż stamtąd pochodził mój zmarły w 1912 r. pradziad.

Idąc coraz węższą drogą przez coraz lichsze wioski stopniowo przybliżałem się
do czasów pradziada. Wozy bez koni ustąpiły miejsca wozom z końmi ;-) a
obrazki typu "kobieta piorąca ubrania na kamieniu w strumieniu" stanęły przed
moimi oczyma. We wsi po drodze zatrzymałem się przy wiejskiej studni, bowiem
nie ma tam studni w zagrodach. Wiejska studnia to miejsce czerpania wody 

i plotek. Mijani mieszkańcy pozdrawiali mnie - zakurzonego wędrowca -
skinięciem ręki i słowami "Dobryj Deń". Na poletkach małorolnych chłopów
zgięci wpół włościanie obrabiali te nędzne spłachetki ziemi motyczkami, albo
orali radłem.

Wreszcie doszedłem. Już pierwszy zagadnięty człowiek wskazał mi niedaleki
domek, w którym mieszkał staruszek o nazwisku mojego pradziada. Niestety, w
domu go nie było, poszedł na pole.

Poszedłem więc ku cerkwi. Drewniany, na niebiesko wymalowany XVIII - wieczny
kościółek widoczny był wśród starych, zielonych drzew w dolinie.
Przykościelny cmentarz wiele mi nie zdradził - było tam tylko kilkadziesiąt
grobów. Zagadnięci wozacy zawieźli mnie jednak bryczką na położony na skraju
wsi większy cmentarz. Po godzinie mój notes zawierał już kilkadziesiąt
nazwisk.
Zapytałem, czy we wsi jest jakiś stary, stareńki człowiek, jeden z takich, co
to wszystko widzieli i o wszystkim wiedzą. Wskazano mi pewne gospodarstwo.
Drobna staruszka pracowała w ogrodzie. Tak, pracowała, mimo, że Sofija
Siemenowna miała już 105 lat. Urodziła się w 1900 roku. Mieszkała w innej
części tej dużej wsi, więc mojego pradziadka nie kojarzyła, ale rodzinę -
owszem. Edukację zakończyła na wiejskiej szkole "Jeszcze za batiuszki -
cara", a od tego czasu pracowała w polu i ogrodzie. Pytam - jak się żyło, gdy
była dziewczynką. Odpowiada bardzo logicznie, że normalnie - bo w jej życiu
oprócz posiadania elektryczności wiele się nie zmieniło.
Doradziła mi rozmawiać o rodzinie z młodymi, co mieszkają w drugiej części
wsi. Ci młodzi to, jak się okazało, 80-90 latkowie...
Ale byli dobrym źródłem informacji w tym zakresie, w jakim koligacje rodzinne
swoich ojców i dziadów pamiętali. Ustaliłem, że w Rydomlu od połowy XIX wieku
żyły przynajmniej cztery osobne gałęzie rodziny Kuliniczów. A według
wspólnej, tamtejszej tradycji tych rodów - byli stamtąd, znikąd nie
przywędrowali.
Zainteresowany moimi poszukiwaniami gospodarz we wsi przygarnął mnie na
nocleg i zabrał mnie jeszcze do gminnego pisarza, który na swym urzędzie jest
od ponad czterdziestu lat i o rodach rydomilskich wie wszystko. Gminny
pisarz, którego zastaliśmy na polu z kosą w rękach, zainteresowany moimi
poszukiwaniami obiecał pomóc i prosił, abym wszystko, co o dziadach -
pradziadach wiem spisał i zostawił, a on przewertuje księgi i porozmawia ze
starcami...
Wyjechałem z Rydomila porannym autobusem-trupem, który długo i powoli brnął
przez nieutwardzoną drogę w stronę Wiśniowca. Jeszcze przed północą byłem w
Warszawie...

W poszukiwaniu na starym cmentarzu - Bieliczna, wyprawa na Łemkowszczyznę, 2010
Ale szukając przodków można osiągnąć też rzeczy ważniejsze. Takie coś zdarzyło mi się w tym roku, gdy pojechałem szukać nieswoich korzeni - szukając wielu zmarłych jego zmarłych przodków poznałem żywego człowieka, który stał się dla mnie przyjacielem, a nawet więcej. I to jest chyba najfajniejsze w historii rodziny - by znaleźć żywych ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz