sobota, 19 października 2013

Portugalia - mała relacja z pierwszego tygodnia

Ale ja zaległości w pisaniu na tym blogu... może kiedyś je nadrobię. Siedzę teraz nad Atlantykiem w Portugalii i korzystając z tego, że Ania i Maciek jeszcze śpią, piszę o pełnym przygód tygodniu.
A więc tydzień temu, w 10-miesięcznicę Maćka wyruszyliśmy z nim w daleką podróż. Pierwszy lot powiódł nas liniami SWISS do Zurichu, skąd portugalskimi liniami TAP dostaliśmy się do Lizbony, zupełnie letniej jeśli chodzi o temperaturę. Maciek, zgodnie ze swoim upodobaniem do latania w ramionach taty lub mamy, zachowywał się dobrze i czarował uśmieszkami innych pasażerów i załogę.
Lizbona przywitała nas prawie upalną pogodą. Wybraliśmy się do kościoła, jadąc po drodze kolejką górską służącą jako komunikacja miejska, czyli tramwajem nr 28, a potem do Belem, nie tylko na słynne budyniowe babeczki, ale aby podziwiać miejsce, z którego wielcy portugalscy odkrywcy ruszali w daleki świat. Nawiasem mówiąc, odkrycia te w swoim czasie spowodowały niebezpieczne wprost wyludnienie Portugalii. Naszym odkryciem było to, że jakość, często i szerokość chodników w Portugalii nie sprzyja poruszaniu się z wózkiem. W Belem jeszcze nie było źle, ale w wielu miejscach, szczególnie mniejszych miejscowości albo starych dzielnic, chodników nie ma w ogóle. Naszczęście mamy nosidło.
Następnego dnia odebraliśmy pożyczony samochód i wyplątawszy się z Lizbony i podlizbonia ruszyliśmy na północ, w kierunku Coimbry. Po drodze zajechaliśmy nad Atlantyk, gdzie Maciek po raz pierwszy zobaczył morze - i to od razu ocean! Maluch cieszył się na widok fal i machał do nich rączką, a na plaży dłubał w gruboziarnistym piasku (na szczęście nie próbował go zjadać).
Wieczorem zajechaliśmy do uniwersyteckiej Coimbry (ten uniwersytet to narodowa duma Portugalczyków), którą zwiedziliśmy następnego dnia. Miasto wygląda z oddali jak babiloński ziggurat, z pnącymi się w górę domami i wieńczącą wzgórze świątynią nauki, czyli uniwersytetem. Uniwersytet wraz z jego sławną biblioteką zwiedziliśmy  (Maciuś chciał łapkami oglądać inkunabuły, ale tu obsługa nie dała się przekonać jego uśmiechom), krążyliśmy po labiryncie uliczek miasta i trafiliśmy do przepięknej starej, romańskiej katedry. Po raz pierwszy oglądałem tak spójną, zachowaną romańską budowlę. Maciek z upodobaniem hasał w krużgankach wirydarza.
Z Coimbry pojechaliśmy na południe, zobaczyć imponujące opactwo templariuszy w Tomar, a stamtąd na wschód, do Proença-a-Nova, gdzie niesamowici podróżnicy Yola i Mateus podejmowali nas nie tylko noclegiem, ale i dorszem po portugalsku. Dorsze takie, łowione u brzegów Nowej Funlandii i solone, są w Portugalii ulubioną rybą. Płaty dorsza, wielkie jak stół (to nie jest karłowaty, bałtycki dorszyk) i specyficznie pachnące są tu w każdy większym sklepie. Ciekaw jestem, czy portugalska w końcu "Biedronka"  zdecydowała by się zaimportować je do Polski.
Dalej jechaliśmy na południe przez wschodnią część Portugalii. Góry stopniowo przechodziły w coś w rodzaju stepu (sawanny?), porośniętego dębami korkowymi. To z nich mamy korek. Obiera się z dęba całą połać kory, która odrasta co kilkanaście lat.
Odwiedziliśmy bajkowe wprost malutkie miasteczko na szczycie góry - Marvão.  A na kolejny nocleg przyjechaliśmy do starożytnej - w centrum stoi rzymska świątynia Diany - Evory. Nocowaliśmy zresztą w barokowym hotelu i Maćkowi oraz nam bardzo się podobały freski na suficie pokoju. A z Evory wczoraj przez milion zakrętów dotarliśmy nad ocean.
A jakbyście pytali o zdjęcia - to będą, jak będziemy mieli techniczne możliwości.