wtorek, 30 listopada 2010

Zima na całego

Zaczęło padać wieczorem w sobotę. W niedzielę leżało już trochę śniegu. Wczoraj padało cały dzień. Ludzie przeklinają, ja się cieszę. Dziwny jestem, co?  - ale mi się podoba. W pewnych momentach wczorajszego wieczora cały ruch w Warszawie stanął. A śnieg padał i padał.
Jaki sens ma złorzeczenie na pogodę albo tradycyjne utyskiwanie na drogowców? Poprawia humor?
Wydaje mi się, że dobrą drogą do poprawy humoru jest - po pierwsze - pogodzenie się z tym, że kiedy pada śnieg i jest mróz to znaczy, że będzie leżał. Jest zima i to naturalne. Nie dajmy się naturalnemu zjawisku wytrącić z równowagi. Wczoraj widziałem pewną panią, która tak była wytrącona z równowagi awarią rozjazdów tramwajowych (zapchały się śniegiem), że zaczęła bić pięściami tramwaj. Dlaczego ona to sobie robiła? Nie dość, że to robienie z siebie publicznie idiotki, to jeszcze robienie sobie psychicznych ran pod hasłem "wszyscy przeciwko mnie, nawet tramwaj".
Po drugie - dostrzeżenie, że zima ma i swoje zalety. Bywa pięknie. A nawet, jeśli nie potrafimy dostrzec piękna i monochromatyczny pejzaż zimowy (w chmurnej wersji Mazowsza) jest dla nas brzydki - to daje on nam szansę docenienia wiosny, lata czy jesieni. Nie byłyby tak piękne, gdyby ich nie odnieść do szaroburej pory roku.
Ale ja wolę podchodzić do zimy pozytywnie - bo przecież nie ma złej pogody, tylko ciuchy bywają nieodpowiednie!

A dziś wieczorem ruszam w paszczę lwa czyli do miejsca, którego nazwa symbolizuje kłopoty związane ze śniegiem - do Zakopanego. Niestety, nie na wędrówki górskie ani szaleństwa narciarskie, lecz na konferencję. Ale pozytywy inne też zobaczę!

piątek, 26 listopada 2010

Dzień Kolejarza ;-)

Tak - wczoraj był Dzień Kolejarza. Złożyliście życzenia znajomemu kolejarzowi?


Na przykład temu widocznemu na zdjęciu?
Jeśli nie, to jeszcze możecie się poprawić ;-)
Jakby ktoś chciał go spotkać osobiście - to dyżurny ruchu na stacji Stefaneszti na linii Kołomyja - Zaleszczyki. Niedaleko...




A dla mnie to był bardzo pozytywny dzień, mimo że (a może właśnie dlatego...) trzymałem się daleko od kolei. 

Najpierw okazało się, że mam już odpowiednią krew, aby oddać ją w ramach krwiodawstwa. Parametry są jeszcze dość słabe, ale już wystarczające. Lekarka w stacji krwiodawstwa poradziła mi, aby jeść dużo kaszanki i innych podrobów, zachwalając, że ci, którzy wsuwają często kaszankę, nigdy problemów z poziomem płytek krwi nie mają... Może to i prawda? Problem w tym, że nigdy w kaszance nie gustowałem...

Potem pojechałem na bardzo ciekawe szkolenie w ramach wolnych od zajęć: warsztat umiejętności trenerskich i prezentacyjnych, organizowanych przez Grupę SET w ramach samplingu - czyli przykładowych prezentacji z myślą o dalszym biznesie. Mogłem się dowiedzieć wielu nowych, ciekawych rzeczy - np. na temat kontraktu z grupą (dla mnie nowość) czy tego, co możemy osiągnąć wstępem do prezentacji. A także mnóstwo śmiechu, gdy uczestnicy mieli przygotowywać przykładowe wstępy do prezentacji na tematy takie, jak "Metody podziału gatunków śniegu", "Życie intymne dżdżownic" czy "Wulkanizacja opon traktorowych".

Potem ciekawa, fajna rozmowa z Jurkiem - przeszliśmy przez rejony Mokotowa, gdzie mieszkałem jako dziecko i bawiłem się w parku... I znowu o tańcu (między innymi) - co można streścić: po prostu tańcz, a z czasem się nauczysz... Hmmm...Zobaczymy. W każdym razie dyskutując przeszliśmy z ulicy Kierbedzia na ulicę Wilczą, czyli jakieś 5,5 km.

A na koniec - pierwsze doświadczenie z hipnozą w ramach warsztatu z asertywności z zastosowaniem technik hipnotycznych. Dziwne, ale ciekawe i pozytywne doświadczenie. Może kiedyś o tym więcej, w jakimś transie? 

środa, 24 listopada 2010

Pada śnieg!

Właśnie w Warszawie pada pierwszy śnieg w sezonie 2010/2011! Może przyjdzie koniec zgniłej, listopadowej pogody?
Naprawdę czekam już na piękną zimę. Będzie czas na uroki morsowania w jeziorku Łacha, bani u Grześka, wycieczek w jakieś białe góry i innych pozytywów zimy, która nie z każdego zrobi bałwana...

niedziela, 14 listopada 2010

Pięknie jest na Luboniu!

Przyjechaliśmy tu obchodzić Ani urodziny - i moje nadchodzące poniekąd również... Przyjechali z nami przyjaciele, dzięki którym impreza pod hasłem "listopadowy długi weekend na Luboniu Wielkim" mogła się udać.
To nasza wycieczka w komplecie na rabczańskim mostku
Pogoda dopisała - było prawdziwe listopadowe lato, choć gdy wysiadaliśmy z pociągu szczyt Lubonia krył się w chmurach. Jeszcze te chmury z bliska zobaczyliśmy...

Po drodze na szczyt Lubonia można było obejrzeć szeroką panoramę Gorców, z którymi mam wiele rodzinnych wspomnień. To w Gorcach zazwyczaj bawiła się moja babcia i inni członkowie rodziny na swoich imprezach - w latach trzydziestych i czterdziestych. My z Anią tym razem wybraliśmy niedaleki Luboń.

 Lubońskie schronisko ma w sobie coś specjalnego - wybudowane w 1931 roku, z jedną, zbiorową salą do spania, z której widok jest na 4 strony świata, drewniane i maleńkie...
Więcej można poczytać o nim na tej stronie.

11 listopada to urodziny mojej kochanej Ani - więc udało mi się wnieść na górę coś na kształt tortu. A w zasadzie obchodziliśmy te urodziny podwójnie, bo moje też się zbliżają!


Zapału do latania nie straciliśmy! A odlecieć można było... Schronisko jest na samym szczycie góry, więc wiatr ładnie się tam rozpędza. W tle dalekim - Kraków.


Jedną z niespodzianek Lubonia było to, że będąc 60 km od Krakowa można go tak dobrze zobaczyć - szczególnie nocą. Pozdrawiamy więc Krakowiaków z góry!


W jesiennej aurze na szczęście nie było głębokiego błota, jeszcze nie było głębokiego śniegu, doliny zasypywały jednak głębokie liście.

Mimo pewnych trudności (największą był brak wody w schronisku - deszcz nie padał dawno, więc studnia na szczycie góry wyschła) humory dopisywały. Wśród naszych przyjaciół byli zarówno doświadczeniu turyści, jak i tacy, którzy stawiali pierwsze kroki na ścieżkach niepoziomych. A Luboń to całkiem spora góra i całkiem spore wyzwanie. Tym bardziej, gdy po całym dniu wycieczki do "domu" trzeba wrócić ponad pół kilometra w pionie pod górę. Ale dzielnie dawali radę! Pośród górskich debiutantów była Oksana i Tomek, Dominik, Ania, Maciek i Zuzanna.

Grupę jednak tylko czasem trzeba było motywować dodatkowo - tu nad strategią motywacyjną rozważają Jagoda, Piotrek i Dorota


A w górach można się zmierzyć nie tylko z grawitacją, błotem, zimnym wiatrem. To wspaniałe miejsce - możesz być z innymi ludźmi, gdy tego chcesz, możesz być sam na sam z naturą, jeśli tak wybierasz. Można poczuć zmagania zarówno z własnym zniechęceniem, jak i z osypującymi się piargami. Można spojrzeć na świat ze szczytu trochę szerzej - przekonać się, że nie istnieje tylko "moja" dolina - dosłownie i w przenośni.

Jak śpiewał Włodzimierz Wysocki - Lepsze od gór mogą być tylko góry, na których jeszcze nie byłem!

Kocham góry! I dziękuję mojej Ani i przyjaciołom, z którymi tam byłem!

Tutaj jest więcej zdjęć z wyprawy - zapraszam!

środa, 10 listopada 2010

Cztery dni wolnego

Nadchodzą dni wolności - to nie tylko w politycznym wymiarze Święta Niepodległości! Już jutro i dalej - nareszcie ruszymy się z Warszawy z Anią, by spędzić cztery dni w górach z przyjaciółmi. Bardzo się stęskniłem za wyprawą dokądś z Anią - w ciągu ostatnich miesięcy razem mogliśmy pojechać tylko na króciutkie, jednodniowe wypady, a to z powodu braku urlopu Ani. Ale nadrobimy - w zasadzie trzeba już zacząć planowanie przyszłorocznego wypoczynku. Zobaczymy!

czwartek, 4 listopada 2010

Miesiąc blogowANIA

Ani się spostrzegłem, jak minął pierwszy miesiąc mojej blogowej obecności w sieci! Ponad siedemset osób odwiedziło moje zapiski - większość, jak pokazują statystyki, zachęcona wieścią o tym, że mamy już w Polsce koleje niezwykle prędkich prędkości ;-) Oto jak chęć sukcesu wpływa na pozytywne myślenie!


Ale ten "jubileuszowy" wpis chciałbym szczególnie poświęcić mojej kochanej Ani. Nic na świecie nie ma na mnie tak pozytywnego wpływu, jak ona. Dzięki niej mogę zaznać bezwarunkowej miłości - nie takiej, w której muszę sobie na dobre rzeczy pozasługiwać. Bo nie zasługuję. A jednak je dostaję. Dostaję od Niej tyle wsparcia na codzień, dobroci, wyrozumiałości i radości. Zdecydowanie więcej, niż to, na co zasługuję. Fascynujące jest to, jak możemy się nawzajem odkrywać (i nie mam tu na myśli pościeli...) - i jak to, co widzę w niej, jak staje mi się drogie, staje się dla mnie ważne, jak uczę się ją kochać pod każdym względem. To wspaniałe uczucie, inspirujące i podnoszące na duchu w chwilach złych czy smutnych.

Dziękuję Ci, Kochana - i dziękuję Bogu za Ciebie!

poniedziałek, 1 listopada 2010

Dzień genealoga

1 listopada - wszyscy pędzą na cmentarze i to chyba dobry dzień, aby pomyśleć trochę o przodkach i o ich poszukiwaniu. I co to daje. 
Bawię się w to już od kilku lat. W moim prywatnym archiwum powiązanych przodków, krewnych i innych członków rodziny mam na dzień dzisiejszy dane o 869 osobach - najstarsze z nich sięgają początku XVIII wieku. Odwiedziłem licznych członków rodziny, wiele cmentarzy, kilka archiwów... 
Utrwalanie wpisów z archiwalnej księgi
Po co to wszystko?
Oczywiście, można zabłysnąć na rodzinnym przyjęciu wiedzą, że to prawuj Józef był dziadkiem ciotki Zosi, o czym już mało kto inny pamięta.
Można też dzięki poszukiwaniu przodków i próbie zrozumienia historii ich życia samemu przeżyć coś ciekawego - jak zdarzyło mi się w 2005 roku. Opisałem wtedy swoje doświadczenia, a kilka dni temu przeglądając stare pliki właśnie znalazłem ten dokument:

Odbyłem ostatnio podróż sentymentalną w czasie - do wsi Rydomil (Rydoml) w
obw. tarnopolskim. Wehikułem czasu były pociągi, autobus-trup oraz przez
ostatnie kilkanaście kilometrów własne nogi, jako że autobus jedzie rano z
Rydomila, a wieczorem wraca, a ja do wieczora czekać nie chciałem.

Dlaczego tam jechałem? Otóż stamtąd pochodził mój zmarły w 1912 r. pradziad.

Idąc coraz węższą drogą przez coraz lichsze wioski stopniowo przybliżałem się
do czasów pradziada. Wozy bez koni ustąpiły miejsca wozom z końmi ;-) a
obrazki typu "kobieta piorąca ubrania na kamieniu w strumieniu" stanęły przed
moimi oczyma. We wsi po drodze zatrzymałem się przy wiejskiej studni, bowiem
nie ma tam studni w zagrodach. Wiejska studnia to miejsce czerpania wody 

i plotek. Mijani mieszkańcy pozdrawiali mnie - zakurzonego wędrowca -
skinięciem ręki i słowami "Dobryj Deń". Na poletkach małorolnych chłopów
zgięci wpół włościanie obrabiali te nędzne spłachetki ziemi motyczkami, albo
orali radłem.

Wreszcie doszedłem. Już pierwszy zagadnięty człowiek wskazał mi niedaleki
domek, w którym mieszkał staruszek o nazwisku mojego pradziada. Niestety, w
domu go nie było, poszedł na pole.

Poszedłem więc ku cerkwi. Drewniany, na niebiesko wymalowany XVIII - wieczny
kościółek widoczny był wśród starych, zielonych drzew w dolinie.
Przykościelny cmentarz wiele mi nie zdradził - było tam tylko kilkadziesiąt
grobów. Zagadnięci wozacy zawieźli mnie jednak bryczką na położony na skraju
wsi większy cmentarz. Po godzinie mój notes zawierał już kilkadziesiąt
nazwisk.
Zapytałem, czy we wsi jest jakiś stary, stareńki człowiek, jeden z takich, co
to wszystko widzieli i o wszystkim wiedzą. Wskazano mi pewne gospodarstwo.
Drobna staruszka pracowała w ogrodzie. Tak, pracowała, mimo, że Sofija
Siemenowna miała już 105 lat. Urodziła się w 1900 roku. Mieszkała w innej
części tej dużej wsi, więc mojego pradziadka nie kojarzyła, ale rodzinę -
owszem. Edukację zakończyła na wiejskiej szkole "Jeszcze za batiuszki -
cara", a od tego czasu pracowała w polu i ogrodzie. Pytam - jak się żyło, gdy
była dziewczynką. Odpowiada bardzo logicznie, że normalnie - bo w jej życiu
oprócz posiadania elektryczności wiele się nie zmieniło.
Doradziła mi rozmawiać o rodzinie z młodymi, co mieszkają w drugiej części
wsi. Ci młodzi to, jak się okazało, 80-90 latkowie...
Ale byli dobrym źródłem informacji w tym zakresie, w jakim koligacje rodzinne
swoich ojców i dziadów pamiętali. Ustaliłem, że w Rydomlu od połowy XIX wieku
żyły przynajmniej cztery osobne gałęzie rodziny Kuliniczów. A według
wspólnej, tamtejszej tradycji tych rodów - byli stamtąd, znikąd nie
przywędrowali.
Zainteresowany moimi poszukiwaniami gospodarz we wsi przygarnął mnie na
nocleg i zabrał mnie jeszcze do gminnego pisarza, który na swym urzędzie jest
od ponad czterdziestu lat i o rodach rydomilskich wie wszystko. Gminny
pisarz, którego zastaliśmy na polu z kosą w rękach, zainteresowany moimi
poszukiwaniami obiecał pomóc i prosił, abym wszystko, co o dziadach -
pradziadach wiem spisał i zostawił, a on przewertuje księgi i porozmawia ze
starcami...
Wyjechałem z Rydomila porannym autobusem-trupem, który długo i powoli brnął
przez nieutwardzoną drogę w stronę Wiśniowca. Jeszcze przed północą byłem w
Warszawie...

W poszukiwaniu na starym cmentarzu - Bieliczna, wyprawa na Łemkowszczyznę, 2010
Ale szukając przodków można osiągnąć też rzeczy ważniejsze. Takie coś zdarzyło mi się w tym roku, gdy pojechałem szukać nieswoich korzeni - szukając wielu zmarłych jego zmarłych przodków poznałem żywego człowieka, który stał się dla mnie przyjacielem, a nawet więcej. I to jest chyba najfajniejsze w historii rodziny - by znaleźć żywych ;-)