środa, 26 grudnia 2012

Boże Narodzenie i pierwszy spacer

Zabraliśmy Maćka na przechadzkę (z naszej strony) i przejażdżkę (jako, że jechał swoim wehikułem). Pierwszy raz na dworze! Całe 15 minut, w temperaturze ok. 9 - 10 stopni (termometr postawiony przy jego główce pozwalał nam to kontrolować). Tak więc spacerkiem uczciliśmy dwa tygodnie Maćka z nami!
A wcześniej mieliśmy okazję gościć rodziców i brata Ani oraz Jurka na Wigilii. Nas goście przygotowali smakowite potrawy i było bardzo przyjemnie. W Dzień Bożego Narodzenia przyszła moja mama. Niestety, siostrzeńcy się akurat pochorowali i nie możemy ich dopuszczać w takim stanie do małego Maćka. Ale jak wyzdrowieją, to napewno to nadrobimy. Jak na razie, chcieli go zabrać na sanki - no bo skoro już się urodził, to może się z nami pobawić, co? ;-)

czwartek, 20 grudnia 2012

Lublin w Chinach czyli jak bliski Daleki Wschód!

Z cyklu komunikacyjnych ciekawostek: po gołym biegaczu na torach i kolejach niezmiernie dużych prędkości do Krynicy przyszedł czas na kuriozum ze świata aeroplanów:
Sami mieszkańcy Lubelszczyzny nie mogą uwierzyć, że są tak daleko. Bądź co bądź do Warszawy pociągiem jedzie się aż 2 godziny z kawałkiem. Lotnisko w Lublinie otwarto dopiero parę dni temu - i ma ono wyjątkowo ładny projekt - ale usłyszawszy, że to gdzieś na Wschodzie, Anglicy z London Stansted Airport poczuli, jak dotyka ich chiński syndrom i umieścili Lublin na naprawdę dalekim, dalekim wschodzie.
Zanim to skorygują, można pewnie się pośmiać patrząc na mapę połączeń ze Stansted.

niedziela, 16 grudnia 2012

Maciek - jak się miewa?

Trudno by w pierwszym tygodniu życia naszego synka coś innego miało mnie zaprzątać - ale warto wymienić niektóre osiągnięcia Maćka z okresu prenatalnego  - oczywiście nie zapominając o dzielnej jego mamie!
Przygotowując go do aktywnego życia zabraliśmy go na lot balonem, a także lot niesławnymi liniami OLT Express... Maciek pływał z nami na canoe oraz promami - wielkimi, małymi i maluteńkimi (ten ostatni to promik w poprzek Motławy w Gdańsku).  Chodził na tatrzańskie i gorczańskie wycieczki oraz podziwiał świat z wieży kościelnej - nawet niejednej. Jechał w kabinie parowozu, ukraińskim pociągu sypialnym, niejednej marszrutce, w wagonach z klimatyzacją i w wagonach z drewnianymi ławkami... Zwiedzał maszynownię statku, wystawę egzotycznych roślin, podziemne miasto bunkrów, warsztaty parowozowni i regionalne muzeum w Santoku. Podróżował autostopem po Polsce, Słowacji i Ukrainie. W Berlinie i Warszawie zajadał się wietnamskim jedzeniem, a w Tarnopolu - ukraińskim. Odwiedzał Poczajewską Ławrę, koszycką katedrę i wiele innych wspaniałych zabytków. Spotykał rodzinę z Syberii i z Podhala. Oglądał Bałtyk w Mielnie, zamek w Zbarażu, winnicę w Zielonej Górze i Wały Chrobrego w Szczecinie. Spał u fajnych ludzi w ramach couchsurfingu, gościł też niektórych. Siadał przy rodzinnym stole w Łodzi i przy ognisku w Kalinowie.

A dzisiaj już nauczył się uśmiechać i zaczął umieć kierować wzrok.

Będzie miał aktywne życie ;-) !

czwartek, 13 grudnia 2012

Maciek, pierwszy pełny dzień

Super! Nasz mały Maciek już nie jest w inkubatorze, tylko z mamą. Oboje czują się dobrze.
W zasadzie trudno powiedzieć, ile on ma. Licząc to, że urodził się 12-12-12 (fajna data, nieprawdaż?) o 01:47 w nocy, to gdy byłem w szpitalu dziś około 18 i zrobiłem te zdjęcia, miał około 40 godzin. Przynajmniej 40 godzin na zewnątrz ;-)
Niesamowite było, gdy mogłem trzymać go na rękach, głaskać po brzuszku, dać się złapać za palec maleńkimi rączkami (całkiem mocno!). Zapraszam do obejrzenia kilku dzisiejszych zdjęć.

środa, 12 grudnia 2012

Witamy Maćka!

WITAMY NASZEGO SYNKA MAĆKA! Urodził się 12-12-12 o godzinie 1.47 w nocy! Waży 3605 g i mierzy 56 cm.
Mama i Maciek czują się dobrze, choć nie było to zupełnie nieskomplikowane. W tej chwili odpoczywają. Maciek musi być trochę dogrzany i na tym zdjęciu jest w inkubatorze, uspokajany moją ręką.

niedziela, 9 grudnia 2012

Czekamy na Maćka

Nasz maleńki PREZENCIK, ukryty pod czerwoną kurtką Ani, powinien być z nami już w tym tygodniu!
Wczoraj wieczorem zabraliśmy się z nim na Krakowskie Przedmieście...
... a dziś spróbowaliśmy polatać po parku. Tak w ramach weekendowych rozrywek zimowych!

sobota, 8 grudnia 2012

Weź balona na balona ;-)

Jak pięknie wygląda Warszawa z góry! W ramach rozrywek różnych wybraliśmy się z Anią i Maluchem w Brzuchu na lot balonem nad stolicą. Lata się co prawda niezbyt długo, ale i tak warto. Loty odbywają się o różnych porach dnia, przez jakiś czas polowaliśmy na odpowiednią pogodę (z dobrą widocznością i bez wiatru - bo wówczas balon nie lata) - i się udało. Widoki były śliczne.
Pierwszy śliczny widok to Ania i balon niższy (mieszczący malucha) oraz balon większy - który nas uniósł. Jakby ktoś chciał tym większym polatać, to można tutaj zapoznać się ze szczegółami.
Balon startuje z okolic Portu Praskiego. Standardowy lot trwa około 15-20 minut. Można w tym czasie obejrzeć z góry Stadion Narodowy - tu widoczny na fotografii w kierunku południowym.
A to widok na wschód - widoczna stacja Warszawa Wschodnia i jadący w jej kierunku pociąg, na pierwszym planie widać budowę stacji metra Stadion, a w oddali - osiedla Szmulowizny, bazylikę na Kawęczyńskiej. Wielka, biała skała widoczna na dalekim planie to Ząbki - można zapytać, co to za ząbek w tych Ząbkach - a to tamtejszy Kościół Miłosierdzia Bożego. A więc Boże Miłosierdzie widać z daleka!
A to widok na północ - być może kiedyś ostoja ptactwa, bobrów i komarów zwana Portem Praskim zamieni się w warszawski odpowiednik londyńskich Docklands, na razie jednak - wygląda dość dziko. A za nią - blokowiska Pragi, wieże praskiej katedry, a na dalekich planach - z lewej Bielany, potem w dalekiej oddali - Tarchomin, elektrociepłownia Żerań, bloki Bródna i Targówka.
A tak wygląda dość płytka Wisła w stronę Starego Miasta.
 Siatka zapobiega próbom zbyt swobodnego latania.
Nam się podobało - może by tak kiedyś zawalczyć o Puchar Gordona - Benetta ;-)

piątek, 30 listopada 2012

Niesamowity człowiek

Nick Vujicic to jeden z najbardziej niesamowitych ludzi, o których słyszałem. Imponuje mi siłą ducha i umiejętnością, by przekazywać ludziom ważne rzeczy. A także siłą poradzenia sobie z tym, jaki jest. Poznajcie go:

środa, 14 listopada 2012

Przegląd rzeczy pozytywnych

Bardzo dawno tu nie pisałem, a tymczasem wiele rzeczy dobrych i fajnych się działo. Najfajniejszą jest oczywiście to, że będziemy mieli synka! Uprzedzając pytania, imię jeszcze nie jest wybrane. Ale będzie ładne, choć niezbyt wymyślne.
Tak więc nadchodzi mały, pozytywny człowiek.
A po drodze na szczęście nie robi nam problemów. Jeśli coś, to sami je sobie robimy.

A w mijających miesiącach działo się sporo fajnych rzeczy. Aby na ich się skupić w kolejności chronologicznej:

Dośrodkowanie na Stadionie Narodowym!
Zakończyliśmy EURO z sukcesem w pracy. Miałem okazję różne rzeczy przy tych mistrzostwach robić (oprócz oglądania jakiegokolwiek meczu) - np. zapowiadałem pociągi po portugalsku i rosyjsku, zajmowałem się wyświetlaczami i innymi kolejowymi urządzeniami... I jakoś tam mam nadzieję dołożyłem się do pozytywnego oglądu naszej transportowej rzeczywistości. Podobno 77 proc. zagranicznych turystów i kibiców bardzo dobrze oceniło funkcjonowanie transportu w Polsce...
A jak widać na zdjęciu miałem okazję nawet stanąć (no, może nawet pobiegać) przy oficjalnej eurowej piłce na Stadionie Narodowym.
Zaraz potem udało mi się z sukcesem zakończyć realizację badań frekwencji w pociągach oraz ankiet wśród pasażerów i na stacjach kolejowych. Projekt za 70 tys. zł realizowaliśmy w ramach SSKS, dotyczył badan w województwie kujawsko - pomorskim i jego końcowy etap przypadł na koniec czerwca. Porządkując ankiety i przygotowując dokumentację (do której miałem, prawdę mówiąc, wiele zastrzeżeń) zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu pracować nonstop przez 36 godzin. Akurat to nic szczególnie fajnego, ale doświadczenie biznesowe było dobre i na szczęście praca się udała, a także została przyjęta przez zamawiającego bez poprawek.
Lubię dalekie wycieczki rowerowe
Jak tylko chwilkę odpocząłem, to ruszyłem rowerem na Syberię ;-) Syberia to co prawda była koło Ciechanowa, ale zawsze. Zrobiliśmy z Jurkiem bardzo przyjemną weekendową wycieczkę rowerową po północnym Mazowszu - z Ciechanowa do Sierpca. Po drodze - leśne maliny, kąpiele we Wkrze, nocleg w namiocie (nocna burza, dość ciekawe przeżycie), zwiedzanie Bieżunia i bardzo fajnego skansenu w Sierpcu.
We trójkę ;-) na Turbaczu
A na przełomie lipca i sierpnia - wyprawa z Anią w góry, do rodziny i do Ukrainy. Tak właśnie. Najpierw pojechaliśmy do rodziny w Nowym Targu. I nie omieszkaliśmy wejść na Turbacz, a po Gorcach zrobić całkiem pokaźną wycieczkę, schodząc do Łopusznej. W Nowym Targu Ania poznała całkiem pokaźną część mojej podhalańskiej rodziny. Potem przenieśliśmy się do Bukowiny Tatrzańskiej, skąd oczywiście wyrwaliśmy się na chwilę w Tatry. Dzień to niewiele, ale dało się zrobić całkiem pokaźną wycieczkę. Małego pasujemy na górołaza ;-)
Z Bukowiny Tatrzańskiej ruszyliśmy na Słowację, do Presova. Tam w ramach couchsurfingu gościł nas Lukas, a z nim i jego rodziną próbowaliśmy swoich sił w języku słowackim. Presov i zwiedzane dzień później Koszyce to bardzo fajne miasta.
Dalszym naszym celem był Użhorod w obwodzie zakarpackim na Ukrainie. I prawie byśmy tam nie dojechali, bo po drodze pociąg się spóźnił, dzięki czemu nie zdążyliśmy na przesiadkę na autobus... I co - pojechaliśmy stopem, którym dogoniliśmy autobus. Więc ze Słowacji z drobnymi perypetiami trafiliśmy na Ukrainę.


Tu jesteśmy razem z ukraińsko-syberyjską rodziną
Spotkaliśmy się tam z częścią rozległej rodziny Gutowiczów (Hutowyczów). Z tej rodziny pochodziła moja prababcia Anna i do niedawna to nazwisko prawie nic dla mnie nie znaczyło oprócz wpisu w przepastne rodzinne archiwa. A tu taka niespodzianka! Dzięki internetowi skontaktowaliśmy się z Eleną Mokrycką-Gutowicz, mieszkającą na dalekiej Syberii oraz jej bliskimi. Jak się okazuje, za Nowosybirskiem jest pokaźna część rodziny pochodzącej z Zaleśców (Залісці). A są tam przede wszystkim za przyczyną wiary. Nie była to dla nich kara, lecz po prostu taki cerkiewny przydział.
Zaleśce bowiem słyną w kościele prawosławnym jako wioska pochodzenia najwyższej liczby księży. Doliczono się ich 230, jak podaje ukraińska wikipedia. Wśród mojej rodziny są oczywiście i księża, wychowani w cieniu niedalekiej Ławry Poczajowskiej. Zresztą mieszkaliśmy wraz z nimi w Poczajowie, gdzie mają dom używany praktycznie wyłącznie do rodzinnych zjazdów. Z dalekiej Syberii przyjeżdżają praktycznie co roku na dzień Św. Ilii i obchodzą ten odpust w rodzinnych Zaleścach. Mieszka tam, tylko czasowo, jedna stara wdowa z rodziny Gutowiczów. Ale dom na ojcowiźnie - gospodarstwie założonym w I poł. XIX w. przez Konstantina Hutowycza, wciąż stoi. Niesamowite jest to, że pamięć o tym praprzodku jest w rodzinie zachowana - był on człowiekiem ciekawym, z zawodu garncarzem, ale z zamiłowania lutnikiem i skrzypkiem. Tradycja gry na skrzypcach jest w rodzinie kontynuowana - gra np. Konstantin, który imię ma po pra-pra-pradziadku...

A po poszukiwaniach rodzinnych i biesiadowaniu z Hutowyczami oraz po odwiedzinach w Tarnopolu - szybki przejazd do Lwowa. Stamtąd z kolei Ani przodkowie mieli różne interesy, w tym kamienice i Ania chciała odwiedzić miejsca, w których mieszkali. A potem - ze Lwowa do Przemyśla. Do Przemyśla dojechał Jurek, a do Warszawy ruszyła stamtąd Ania. Ja zaś po raz drugi tego samego dnia - niczym jakaś "mrówka" przekraczałem ukraińską granicę. 
Naszym celem były Karpaty. Pojechaliśmy z pewnymi perypetiami na Zakarpacie, skąd przez "ukraińskie Węgry" lokalnym pociągiem, w którym było słychać tylko węgierski, dojechaliśmy do Teresvy. Stamtąd cztery razy zmienianym stopem lub marszrutką - do podnóża gór. I dalej - przez Pasmo Świdowca (Свидівець).
 To bardzo przestronne góry. Ma się poczucie przestrzeni. A gnaliśmy szybko, bo czasu było niewiele, a plan wycieczki - napięty. Stopniowo zdobywaliśmy góry, z których każda dla Jurka była kolejnym życiowym najwyższym szczytem.
Bieg pod hasłem "w półtora dnia przez Świdowiec" doprowadził nas do Kwasów, skąd jeszcze w świetle latarek poszliśmy dalej, w kierunku Czarnohory (Чорногора)
Siedzimy na Petrosie, a w oddali - Howerla
Następnego dnia bowiem weszliśmy na Petrosa (2020 m n.p.m), a potem z niego - na najwyższy szczyt Ukrainy - Howerlę (2061 m n.p.m.). Dla mnie to też była wyprawa zdobywcza - nigdy jeszcze nie zdobyłem najwyższego szczytu w jakimś państwie. W Polsce jeszcze nie byłem na Rysach...
Osiągnęliśmy Howerlę, wyżej na Ukrainie już być nie można!

Skoro nie można po górach, to może połazić po drzewach? Jak najbardziej, nawet w Warszawie. Całkiem fajna zabawa w parku linowym z widokiem na Wisłę i Stare Miasto. I niezłe przygotowanie do Orlej Perci, ale o tym - poniżej.
Aktywnie spędzanie czasu może być nie tylko na linii góra - dół, ale także po płaskim. Otóż za namową Jurka zacząłem biegać. W sumie to obaj zaczęliśmy, tak aby sprostać zadaniu, które Jurek sobie nałożył - przebiec 10 km w biegu Krynica - Muszyna, w ramach dorocznego Festiwalu Biegowego. No więc poćwiczyliśmy i pobiegliśmy - osiągając wyniki bardzo podobne (Jurek 50 minut i 688 miejsce, ja 50 minut 10 sekund, miejsce 693 - na ogólną liczbę 1199 osób, które ukończyły bieg). W ogóle jestem z siebie dumny - bo przed tegorocznymi bieganiami wcześniej biegałem w liceum na 1 km i jak pamiętam, była to dla mnie trudność.
A po biegu pojechaliśmy do Rabki, a  stamtąd do Zakopanego - aby pokazać Jurkowi magię Tatr. No i się udało. Zrobiliśmy wspaniałą trasę Kasprowy - Świnica - Zawrat - Kozi Wierch - Dolina Pięciu Stawów - Morskie Oko - Palenica w pięknej, wrześniowej pogodzie. Nocowaliśmy w schronisku w Pięciu Stawach.







piątek, 5 października 2012

Będzie chłopiec!

Będzie chłopiec! Nasze maleństwo, które ma zamiar i plan dołączyć do nas w grudniu, będzie chłopcem. Jak widać na fotografii - prenatalnym taternikiem ;-)
Dowiedziałem się o tym będąc na Ukrainie - wówczas Ania była na kolejnym USG i można już było stwierdzić płeć. Niedawno byliśmy razem na USG - i widać było, jak maluch (ważący obecnie ok. 1250 g) się rusza (wyjątkowo ruchliwy był, trudno było zmierzyć wymagane parametry...). Przez brzuch też już można poczuć, jak skacze, kopie i figluje. Oczywiście, ja mogę to poczuć, kiedy chcę, a Ania takiego wyboru nie ma... Ale na szczęście czuje się dobrze i wszystko idzie ku szczęśliwemu powiększeniu rodziny. A ja się bardzo cieszę!
W ubiegłym miesiącu chodziliśmy na szkołę rodzenia - całkiem fajne zajęcia, tłumaczenie jak wygląda poród i pierwszy okres życia dziecka, jak się do tego przygotować. Więc się przygotowujemy - remontowo. O tym więcej w poście "przegląd rzeczy pozytywnych", który niebawem zamieszczę w ramach nadrabiania zaległości.

środa, 11 lipca 2012

Krwawy wtorek


krwiodawstwo Nareszcie się udało! Po dość długich zmaganiach z nie-takimi-jakie-powinny-być parametrami krwi (chodziło konkretnie o nieco zbyt niską zawartość płytek krwi) udało mi się oddać krew i czuję się z tym bardzo dobrze. Mam ARh(-) - podobno wszystkie "minusy" są teraz dość pilnie poszukiwane. Poszedłem oddawać razem z Jurkiem, który ma jeszcze rzadszą grupę - BRh(-). Tak więc razem zasililiśmy krwawe zbiorniki, a pod względem wagi - więcej dostaliśmy czekolady (po 800 g na osobę) niż oddaliśmy krwi (po 450 ml). Wniosek z tego taki - krew cenniejsza niż czekolada w ujęciu wagowym ;-)

piątek, 6 lipca 2012

Powiększamy!

Przypuszczalnie najważniejsza póki co wiadomość na tym blogu: powiększamy rodzinę! Znaczy, wiemy o tym już od jakiegoś czasu. Ja się dowiedziałem będąc pod prysznicem i trzeba przyznać, mimo śliskości ustałem na nogach ;-)
Maleństwo jest teraz na etapie prawie czwartego miesiąca i rozwija się dobrze. Planowane przywitanie - połowa grudnia - tak więc będziemy mieli Boże Narodzenie w powiększonym gronie. Moja kochana Ania czuje się bardzo dobrze, jest dzielna i tak fajnie, radośnie i z humorem przygotowuje się do roli mamy. Jeśli o mamach mowa - to nasze mamy bardzo są wzruszone perspektywą zostania babciami. Zaczynamy więc przygotowania do powitania maluszka w naszym życiu i trzymajcie za nas - a przede wszystkim za niego, by był zdrowy - kciuki!

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Azjatycka cecha - cierpliwość ;-)

O jak mnie tu dawno nie było! W ostatnim miesiącu czy nawet dwóch działo się tyle rzeczy, że trudno nadążyć z opisywaniem. Sukcesywnie się postaram, bo prawie wszystko jest pozytywne lub bardzo pozytywne, więc jak najbardziej zasługuje na notkę na tym blogu. A możliwe, że te posty będą wskakiwać z przeszłymi datami, tak by utrzymywały jakąś chronologię wydarzeń.
Dziękuję więc cierpliwie oczekującym i mam dla wszystkich nagrodę (mam nadzieję ;-) - wydarzenie azjatyckie, czyli ukończenie (głównie przez Anię) podpisów pod zdjęciami z Indii w jakieś drobne 15-miesięcy od przyjazdu z tej wspaniałej podróży - i serdecznie z Anią zapraszamy do oglądania tej galerii.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Pierwsze wyświetlacze na Wschodniej

Pierwsze wyświetlacze systemu dynamicznej informacji pasażerskiej dotarły już na perony Warszawy Wschodniej! Konkretnie - wczoraj po południu. Oczywiście nie przywieziono ich pociągiem w wagonie 2 klasy, lecz drezyną. Zawartość jednej takiej skrzyneczki (wyświetlacz peronowy krawędziowy podwójny dwustronny) to około 250 kg.

Do wyładunku trzeba było użyć drezyny z żurawikiem.

Pewną komplikacją rozładunku był fakt, że na stacji prowadzony jest normalny ruch pociągów. Drezyna musiała więc wyładować wyświetlacz, wycofać się na tory odstawcze aby wpuścić pociąg, wrócić za pociągiem, by wyładować kolejny wyświetlacz i znowu odjeżdżać na tory odstawcze, by wpuścić kolejny pociąg itd.

Poza wyświetlaczami dowożone są i instalowane konstrukcje wsporcze - na peronach i w przejściach podziemnych. Nareszcie się coś zaczęło dziać "na gruncie" i widać działanie, będące efektem tak wielu godzin spędzonych nad papierami, przed monitorem lub w biegu przez warszawskie i inne stacje... Mam nadzieję, że to wszystko będzie dobrze działać!


niedziela, 22 kwietnia 2012

Źródło pozytywnej energii

Bardzo fajne wydarzenie - staż (czyli cykl treningów) z jednym z najbardziej zasłużonych nauczycieli aikido na świecie - shihanem Katsuyuki Shimamoto (8 dan). Ale czytelnikom winny jestem pewne wyjaśnienie, bo temat aikido nie pojawiał się jeszcze na łamach (odsłonach?) bloga - w grudniu zacząłem, za namową Jurka i własną ochotą, ćwiczenia w Dojo "Koło" - stronę dojo można zobaczyć i o aikido poczytać tutaj.

Na początku było to dla mnie doświadczenie dość obolałe - no cóż, kiedy się nigdy wcześniej nie uderzało ciałem o matę, to kilkadziesiąt - kilkaset uderzeń w ciągu dnia musi poboleć. Ale pobolało i przestało. Nie ma się zresztą co obawiać - aikido to nie jest żadna nawalanka, to sztuka walki, w której wielu technikach zupełnie nie trzeba używać siły. No i trochę się nauczyłem. na początku zrobienie ushiro ukemi (przewrotu do tyłu) było dla mnie czarną magią. Teraz się już trochę poduczyłem. I co najważniejsze - daje mi to satysfakcję, pozytywną energię i radość. A niedawno wraz z Jurkiem zdaliśmy egzamin na pierwszy stopień uczniowski - 6 kyu.

A weekendowy staż z jednym z najbardziej utytułowanych shihanów aikido - sensejem Katsuyuki Shimamoto był moim pierwszym spotkaniem z takim aikido "prosto z Japonii". Byłem zadziwiony tym, jak sprawnie ten 75-letni człowiek po wielu chorobach (w tym raku żołądka rok temu) potrafi się poruszać, z jaką gracją ćwiczy i z jaką pokorą i humorem podchodzi do siebie, partnera w ćwiczeniach i wszystkich innych ludzi wokoło. Wspaniały przykład człowieka o świetnym, pozytywnym, pełnym humoru i pokory podejściu do życia.

poniedziałek, 5 marca 2012

Dzikie zwierze wielkomiejskie

Dzień z refleksją. Katastrofa kolejowa koło Starzyn, w której zginęło kilkanaście, a rannych zostało kilkadziesiąt osób. Trudna do wytłumaczenia. Dlaczego tyle osób, jedna za drugą popełniały błędy? Komisja wypadkowa wyjaśni. Mam nadzieję.
Konferencja kościoła z udziałem Apostoła D. Todda Christoffersona. Ciekawie - a przy okazji możliwość spotkania się (choć nieco zbyt krótkiego) z kościelnymi znajomymi z całej Polski. A także - poznania nowych, pozytywnych osób.
A potem fajny spacer z Anią w zimnych, choć słonecznych Łazienkach. I niesamowite spotkanie w parku - sarna (chyba...), całkiem niebojaźliwa (dała się podejść, jak widać), ale jednak nieudomowiona (czy takiego zwierza można udomowić?), w każdym razie spotkanie z dziczyzną coś około 200 metrów od Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Czyli nie tylko niedźwiedzie na ulicach - jak ten, którego opisywałem w październiku, ale i zwierzyna płowa.
 
Różne mogą być teorie - a to, że np. Prezydent Komorowski, jak wiadomo miłośnik zwierzyny i okazjonalny mieszkaniec Belwederu, lubi się nad ranem poprzymierzać z jakąś lunetką..., a to, że ktoś hoduje sarnę w domu i wyprowadza ją do Łazienek na popas (bo las, bo psów wprowadzać nie wolno...). Ale skąd mamy wiedzieć - jak widać, sarna się pasie, a Ania się dziwi ;-)

sobota, 3 marca 2012

Narty po warszawsku czyli szczęśliwi na Szczęśliwicach

Nie udało się pojechać tydzień temu na narty - no to poszliśmy na Górkę Szczęśliwicką. Nie jest to może największa kortina ani inny waldizer ;-) ale za to jest stamtąd fenomenalny widok na Warszawę. A pogoda była prześliczna.
Narty miałem na nogach pierwszy raz od chyba pięciu lat - ale tego się nie zapomina....
Na Górce Szczęśliwickiej nastąpił też narciarski debiut Jurka - szło mu moim zdaniem fenomenalnie.
Oto jak wygląda szusowanie w pierwszym dniu w życiu z nartami na nogach!

Następnym razem bierzemy deski snowboardowe i niech nam to kości ogonowe wybaczą ;-)

środa, 29 lutego 2012

Taki specjalny dzień

Pierwszy raz w historii tego bloga pojawia się dzień 29 lutego, więc chyba warto to odnotować. Darując sobie sztuczki z kalendarzem i zagadnieniem, kiedy to naprawdę brakuje i jakiego dnia aby słońce wzeszło i zaszło prawidłowo zauważam, że w końcu lutego dzień jest już znacząco dłuższy... na szczęście. Niestety, chwilowo stopniał śnieg (przynajmniej w Warszawie) i odsłonił sporo brudu.
A pozytywy? Całe mnóstwo! Post mi służy - czuję się nieźle, w sklepach już mnie nie interesują całe wielkie działy - nie tylko alkoholowy (jak zwykle), ale także mięsny, nabiałowy czy też słodycze. Dla niewtajemniczonych bowiem - obchodzę tak specyficznie Wielki Post, by powstrzymywać się od mięsa, nabiału i słodyczy.

Udało nam się w ostatni weekend morsować - Świder był bardzo dziwny... na głębokości około metra zanurzona była tafla lodu. Woda płynęła ponad nią. Było przez to (nurt całkiem silny) dosyć ślisko. Ale morsować dało się - a potem jak zwykle sauna u Grześka. Dzień bardzo odprężający.
A wczoraj poszliśmy z Anią na film "Artysta". Jakby przyznawano Oscara za odwagę, to też powinien go otrzymać - nakręcić współcześnie film niemy! No może prawie niemy, bo wokół kwestii kina niemego toczy się znaczna część fabuły. Ale skoro niemego - to nie będę opowiadał. Warto oglądać!

środa, 22 lutego 2012

Zimowy biwak w Pieninach

Jeżeli to luty, to jestem w górach z namiotem ;-) a może lepiej napisać: z Jurkiem i z namiotem. Rok temu pojechaliśmy w Karkonosze i można o tym poczytać oraz pooglądać fotki tutaj, a tym razem wybraliśmy się w Pieniny. W zeszłym roku udała nam się jedna noc w namiocie, tym razem - dwie. I bylibyśmy w stanie więcej nocy także spędzić w tych warunkach.


Przyjechaliśmy do Krościenka w piątek rano po nocnej podróży pociągiem do Krakowa i potem autobusem. Padał śnieg, ale mimo tego ruszyliśmy na Sokolicę. Szlak był dość mocno zasypany śniegiem, ale dało się iść całkiem nieźle.
Tu widać nas jako zadowolonych zdobywców Sokolicy.

Na Sokolicy uruchomiłem GPSa w komórce, aby można było prześledzić dalszą drogę. A wyglądała ona tak (pierwszego dnia):



Szlak bywał trudny tam, gdzie przysypane były ostre podejścia. Śnieg się osypywał i my wraz z nim.


Doszliśmy na nocleg i rozłożyliśmy namiot pod wysoką jodłą. Miało to swoje plusy (trochę mniej kopania w śniegu, aby rozbić namiot, jak też zaciszniej) oraz minusy - przeżywaliśmy bombardowanie ilekroć śnieg większą ilością zsuwał się z drzewa. Ale do środka przez dach nam nie wpadł ;-)
Topienie śniegu na maleńkim palniczku gazowym zajmuje duuuuużo czasu, a doczekanie się chińskiej zupki z wkładką - jeszcze więcej. Ale warto było. To tak a propos namiotu widok do przedsionka, w którym zostawiliśmy plecaki i gotowaliśmy. Na podłogę namiotu poszły trzy alumaty, na nie - karimata i mata samopompująca (2.5 cm), na to wszystko koc posrebrzany i dopiero nasze śpiwory. Było cieplutko, bo i noc była w miarę ciepła (tak nam się przynajmniej wydawało).
A tak wyglądał nasz namiot rano po zrzuceniu czapy śniegu.
Po ciepłym śniadanku (tu jedna uwaga - wadą podróżowania z namiotem jet to, że nie można go tak po prostu opuścić - trzeba wszystko złożyć i spakować, wcześniej próbując osuszyć. Jak nic robi się 10 czy 11...) ruszyliśmy w kierunku przełęczy Chwała Bogu.
Tam spotkaliśmy pierwszych innych ludzi w górach. Zrobiła się sobota i nawet sporo turystów wyszło w zaśnieżone Pieniny. Tak wyglądała nasza droga tego dnia:



Obecność ludzi nie przeszkodziła nam, aby na Przełęczy Chwała Bogu trochę poćwiczyć dziwnych przewrotów w śnieg, ale ostatecznie leźliśmy na Trzy Korony, najwyższy szczyt Pienin. Swoją drogą szczyt ten ma ponoć 982 m n.p.m., a GPS wskazał wysokość ponad 1000 m. No cóż, ale nie wiadomo, którego morza...
Oto widok z Trzech Koron na Sromowce i Červený Kláštor, czyli nasz cel dalszej wyprawy kulinarnej. Ale zanim zanurzymy się w takie makowitości jak vyprážaný syr i bryndzové halušky, warto jeszcze spojrzeć w inne kierunki z Trzech Koron.
To widok na wschód, w kierunku Radziejowej.
A tutaj zasłaniamy trochę sobą widok na Gorce. Widok na Tatry był nieco zbyt mało kontrastowy, aby go robić.
Zeszliśmy z Trzech Koron do Sromowców, a potem do Czerwonego Klasztoru na słowacką ucztę. Tak wyglądały stamtąd wieczorne Tatry. Podziwiając przez chwilę widok poszliśmy w kierunku Niedzicy szukać noclegu i za Sromowcami Średnimi odbiliśmy od drogi na fajne górskie łąki. Tej nocy upał zelżał - w namiocie mieliśmy nawet -6,5 stopnia Celsjusza. Ale mimo tego dało się spać. A w kolejny dzień przyszła odwilż.

Ruszyliśmy więc na zamek w Niedzicy - bardzo fajną, małą warownię. Pojechaliśmy najpierw stopem (pierwszym w tym roku), a potem obejrzeliśmy zaporę czorsztyńską i zamek. Nie baliśmy się duchów ;-)

Baliśmy się natomiast chodzić zanadto daleko po lodzie na Jeziorze Czorszyńskim, bo według łowiących tam wędkarzy lód bywa podmywany przez ciepłe źródła bijące gdzieś w głębinie i wówczas ma znikomą grubość. A z góry, przysypanej śniegiem, nic nie widać. Nie ryzykowaliśmy więc spaceru po lodzie do Czorsztyna, lecz wróciliśmy do zamku, stamtąd stopem do Nowego Targu i dalej autobusem do Krakowa i cudem złapanym Interrregio do Warszawy.
Bardzo fajna wyprawa, dobre doświadczenia i dużo czasu na dobre, ciekawe rozmowy!