poniedziałek, 26 grudnia 2011

Poświątecznie

Boże Narodzenie minęło bardzo miło! Na Wigilię oswajaliśmy nowe mieszkanie mamy, na Stegnach. Byli Ania z Wojtkiem i bliźniakami, Teresa - mama Wojtka, oczywiście moja mama i my.
I - co nie do pominięcia - bardzo dużo dobrego jedzenia też było ;-)

Staś i Michaś przygotowali (no może niezupełnie samodzielnie) świąteczne pierniczki. Ja też przygotowałem takie fajne ciasto - chwalę się, bo to tak naprawdę pierwsze ciasto w życiu, które przygotowałem od początku do końca. I wyszło.

Wczoraj usłyszałem też w kościele ważne słowa o prawdziwym Bożym Narodzeniu - o tym, że to jest, czy też powinno być, święto przebaczania. O przebaczaniu jako sposobie na uwolnienie się od ciężarów przeszłości. Na otwarcie nowej relacji z innymi ludźmi. Na budowanie przyszłości, zamiast rozpamiętywania bólu i nieprzyjemności. Na to, by przestać karać siebie i innych za coś, co minęło, a postarać się, by dobrze działać w przyszłości.
Świętujemy przyjście na świat Tego, który powiedział "Idź i nie grzesz więcej" (por. Jan 8, 11). Coś, co robisz w przeszłości, może być wybaczone. Ważne, by starać się na przyszłość! Ale pierwszym krokiem jest wybaczenie innym. Skoro Bóg nam przebacza, to czy my innym nie powinniśmy? Przynajmniej się postarać? To otwiera drogę do pozytywnego życia i działania - oczywiście również do tego, aby w przyszłości starać się nie robić tego, co kto inny miałby nam przebaczać.

A może trochę mniej poważnie - w kontekście wybaczania i grzechu obżarstwa, trzeba sobie także znaleźć sposób na spalanie nadmiaru kalorii. Za namową Ani zacząłem taki sposób jak bieganie - z dużymi obawami, bo ostatni raz w życiu biegałem będąc jeszcze w liceum (czyli pół życia temu) i mi to bardzo nie wychodziło. A teraz mi wychodzi i to całkiem zadowalająco (dla mnie, ale się z nikim nie ścigam). Oto dzisiejsza trasa:

sobota, 24 grudnia 2011

Świątecznie


Upływa kolejny rok naszego wspólnego życia :-). Dzięki wszystkim serdecznym i kochającym osobom wokół nas był to rok naprawdę szczęśliwy. Udało nam się zamieszkać „na swoim”, przeprowadzić pierwszy remont i odwiedzić wiele ciekawych miejsc.

Spełniliśmy marzenie o wspólnym wyjeździe do Indii. Próbowaliśmy zaprzyjaźnić się z indyjską kuchnią, polubiliśmy tamtejsze pociągi, przestrzenie, gościnność i jogurtowo-owocowe napoje lassi.
Marcin ze swoim przyjacielem odwiedził Karkonosze w zimowej aurze z namiotem, niczym prawdziwy polarnik. Ania, po latach przerwy, usiadła „za kółkiem”. Z dobrym skutkiem!
W niedługi czas po powrocie znad Gangesu odwiedziliśmy Uście nad Dniestrem na Ukrainie, gdzie spędziliśmy Wielkanoc w towarzystwie rodziny naszego przyjaciela Jurka. Była to  okazja by poznać ukraińskie tradycje obchodzenia Świąt, doskonalić znajomość pięknego języka ukraińskiego i tropić ślady naszych przodków.

Spłynęliśmy łódeczką kanoe królową polskich rzek na maleńkim odcinku między Kanałem Czerniakowskim a Kanałem Żerańskim w Warszawie. Chwilami przypominało to prawdziwą walkę z żywiołem!
Pierwszy raz wspólnie żeglowaliśmy po wrześniowych, pustych i pięknych jeziorach mazurskich. Odwiedziliśmy jesienne Beskidy, zachwyceni feerią barw natury, przemierzaliśmy piaski Helu i piaski Pustyni Błędowskiej. Poznaliśmy też ofertę wielu warszawskich i mazowieckich muzeów.

Z radością czekamy na Nowy Rok!

Życzymy spokojnych Świąt Bożego Narodzenia, radości i odpoczynku, a  w nowym roku dużo zdrowia, samych szczęśliwych dni, dobrych ludzi wokół i wielu marzeń do spełnienia!

Ania i Marcin

wtorek, 13 grudnia 2011

Człowiek na torze

Hmmm, w mojej pracy zdarzają się też humorystyczne momenty - całkiem często. To nie tylko czytanie na facebooku niezastąpionych "Pamiętników młodego dyspozytora" autorstwa Gacka Nietoperza, ale także czasami doniesienia z sieci - np. przyczyna opóźnienia to oryginalny jogging. Czego nie wpisano w SWDR (System Wspomagania Dyżurnego Ruchu), można wyczytać w regionalnych wiadomościach, które głoszą:
Małopolska: nagi mężczyzna wstrzymał pociągi
Do "niecodziennego wybryku" doszło dziś między Krakowem a Trzebinią. Policja zatrzymała biegającego po torach nagiego mężczyznę. Zdarzenie to spowodowało półgodzinne opóźnienie pociągów - dowiedziało się RMF FM.

Rozebrany mężczyzna biegł tuż przed pociągiem osobowym i nie chciał zejść z torów, więc skład musiał przez kilka kilometrów poruszać się z minimalna prędkością.

Policjantom udało się zatrzymać nagiego biegacza, gdy skręcił na drogę krajową nr 79 pomiędzy Krakowem a Trzebinią.

Gwoli kronikarskiej dokładności należy dodać, że zdarzenie dotyczyło pociągu nr 33273, relacji Trzebinia - Kraków Główny Osobowy.
No to pytania:
Czy to mors (zważywszy na porę roku i brak odzieży), amator biegów ekstremalnych?
Czy to próba wykazania, że pociągi jeżdżą po tej trasie ze zbyt niską prędkością? (jak dla mnie - nieudana, pociągiem byłoby szybciej)
Czy to pasażer puszczony w skarpetkach przez jakiś śląski gang?
Czy to przejaw oszczędności właściwej ponoć Krakowiakom?
A może to ekstremalny miłośnik kolei, tzw. Łowca Rp1?

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Zełwągi - wszystko się udało!

"Mikołaje": Jurek, Mariusz i Dominik
Wszystko udało się fajnie w Zełwągach! Aż trudno mi uwierzyć, że to już dziesiąty raz.
Tutaj  można poczytać, jak było w tym roku. A było bardzo sympatycznie.
Co roku kilka osób razem ze mną prowadzi tę akcję. Mam nadzieję, że ktoś ją nawet może kiedyś przejmie...
Ta akcja uświadamia mi, jak wiele może być do zrobienia dla zwykłego człowieka. I jak wiele kto inny może zrobić. Pozwala mi spotkać bardzo dzielnych ludzi, którzy wielką pracą, determinacją i  wiarą potrafią wyrwać się z sytuacji, w której większość opuściłaby bezradnie łapki. Pozwala mi uświadomić sobie, w jak bardzo cieplarnianych warunkach sam byłem chowany.
Z drugiej strony - pokazuje ogromną, przygnębiającą, a czasami przerażającą biedę. Biedę, która może dotyczyć nie tyle rzeczy stricte materialnych (choć również), co pewnego potencjału wydobycia się z dna, pomysłu na życie, umiejętności i chęci, by wyjść z trudnej sytuacji. To bieda, wobec której można poczuć się bezsilnym.
Pozytywne jest to, że w ciągu minionych dziesięciu lat widzę tej beznadziejnej biedy coraz mniej. A spotykam coraz więcej osób, którzy się z takiej biedy wydobyli. A teraz nawet potrafią i chcą pomagać innym. I to sa dla mnie bohaterowie!

czwartek, 8 grudnia 2011

Tatry w grudniu? Piękne i bezśnieżne

Przy okazji konferencji SITK w Kościelisku udało się zrobić fajną wycieczkę w Tatry.
Niesamowite było to, że było tak ciepło i zupełnie bezśnieżnie.
 Na początku poszliśmy Doliną Kościeliską na Halę Ornak. Ze schroniska na Hali Ornak - szlakiem w kierunku Czerwonych Wierchów. Tak oto wyglądała Dolina Kościeliska z góry.


A tak ja na tle Czerwonych Wierchów widzianych "od tyłu".

Górski szlak pokonywaliśmy razem z kolegami z pracy - Wojtkiem Glassem i Michałem Jasiakiem.







Tam, spoza chmury, nadlatywał słowacki roaming. Polskiego zasięgu nie było...


Ale chmura nad granicą to był tylko przypadek. Po "naszej stronie" widoczność była wspaniała, a grudniowe słoneczko grzało.

 W kilku miejscach na źdźbłach trawy porobiły się takie fantastyczne lodowe skrzydełka.


Tutaj trochę więcej lodowych wrażeń - bądź co bądź to grudzień i coś zamarzniętego powinno być!


Jeszcze taka ciekawa kępka lodotrawki! Niestety, ten lód oznaczał bardzo śliskie kamienie na ścieżce, więc chodzić nie było zbyt łatwo. Mimo tego trzymaliśmy tempo prawie czterech kilometrów na godzinę.

Przez spory kawałek w odległości ok. 50 metrów towarzyszyła nam kozica. To ponoć płochliwe zwierze - ta nas widziała, reagowała zwróceniem rogatej głowy na beeeczenie (na gwizd czy inne próby wydawanych dźwięków - nie) - idąc trochę poniżej nas towarzyszyła nam przez jakieś 15 minut.

Widok był niesamowity - z jednej strony po Pilsko, Babią Górę, a w tle - Beskid Żywiecki i Śląski, z drugiej zaś - po Jaworzynę Krynicką.

Wschodnia część Podhala zasnuta była chmurami - daleko pod nami. A ten czubek po prawej - to Giewont widziany od strony "zza głowy".


W sumie zrobiliśmy ładny kawałek drogi - ok. 23 km. Tutaj można zobaczyć to w szczegółach:




A po konferencji pojechałem do Bukowiny Tatrzańskiej odwiedzić moją podhalańską rodzinę - Michała i Anię Kossków. Prowadzą oni w Bukowinie pensjonat Rozetka. Bardzo sympatycznie spędziliśmy czas.

wtorek, 15 listopada 2011

Czesi już jeżdżą na nasze lotnisko w Warszawie!

A to niespodzianka! W rozkładzie jazdy czeskich kolei już za miesiąc można jeździć pociągiem do stacji Warszawa - Lotnisko Chopina (wczoraj widziałem tam tunel i był daleko, daleko od takiej możliwości). Może w ten sposób Czesi chcą nadrobić opóźnienie czeskiej firmy Sudop, która według doniesień prasowych z dwuletnim opóźnieniem przygotowała projekt?

W każdym razie pociągi do Okęcia wyglądają np. tak: 

Jednak, jeżeli planujecie tam dojeżdżać w najbliższym czasie, proponuję autobus 175...

piątek, 4 listopada 2011

Obiecuję Wam Złote Góry!

Chcieliśmy wybrać się w góry razem - z Anią. Właśnie w jesieni, gdy góry wyglądają najpiękniej. Wybór padł na Beskidy - co prawda trochę się obawiałem, by nie  powtarzać drogi, którą niedawno przeszedłem z Jurkiem, ale obawy były płonne. Za to kolory gór jesienią - coś niesamowitego. Prawdziwie Złote Góry!









To za sprawą buczyny. Podobno kiedyś porastała - na zmianę z jodłami - tutejsze stoki. Potem, w ramach gospodarki leśnej, zasadzono świerki, ale ostatnimi laty świerki wykończyły do spółki kwaśne deszcze, susze lub ulewy, kornik drukarz i opieńki. Więc szansą dla gór są buki z jodłami - o tyle, o ile leśnicy powstrzymają swoje zapędy do przerobienia ich na deski.

Pojechaliśmy z Warszawy w sobotę rano pociągiem do Tych (no, właśnie do tych Tych!), a stamtąd po chwili postoju kolejnym pociągiem do Rycerki. To prawie pod Zwardoniem. W Rycerce złapaliśmy stopa, który podwiózł nas do Rycerki Górnej - a stamtąd wyszliśmy na Wielką Raczę, gdzie nocowaliśmy w sympatycznym schronisku, prawie na samym szczycie - 1236 m n.p.m.
Z Wielkiej Raczy szlakiem granicznym (praktycznie cały czas po granicy Słowacji) szliśmy w kierunku Zwardonia.




Po drodze natknęliśmy się np. na takie ciekawostki, jak droga doprowadzona ze strony słowackiej tylko do granicy. Tam, dokładnie w pasie granicy, asfalt się kończy. A z polskiej strony - nic. No cóż, możemy kusić turystów przyrodą, a nie infrastrukturą...





Odwiedziliśmy przed Zwardoniem sympatyczną "chatkę", czyli prywatne schronisko - Chatkę Skalankę. Wewnątrz, jak widać, obowiązują reguły zdroworozsądkowe ;-)



Minąwszy Zwardoń po 22 km drogi dotarliśmy już ciemną nocą do Koniakowa - stolicy koronek ;-) Nocowaliśmy na pięterku tamtejszej pizzerii, ale żywiliśmy się potrawami bardziej regionalnymi - zupami takimi jak kwaśnica (Ania) i czosnkula (ja) oraz naleśnikami z bryndzą oraz deserowo - z dżemem. Smakowitości - polecamy w Koniakowie karczmę "Kopyrtołka". A następnego dnia ruszyliśmy podziwiać koronki - rzeczywiście, koronkowa robota, szczególnie gdy tka się z cienkiej nici jedwabnej. Zrobienie wówczas jednego listka o wymiarach 2 na 2 cm może zająć cały dzień. Czyli to zadanie dla cierpliwych.

Z Koniakowa ruszyliśmy dalej. Najpierw do Istebnej, gdzie było zadziwiająco bogato wyposażone i wszechstronne centrum informacji turystycznej - jestem pod wrażeniem.
Za Istebną, jak widać na zdjęciu, były pewne wątpliwości co do kierunku. Wybraliśmy kierunek "Wien", ale tylko na odcinku do Jabłonkowa (Jablunkov). To małe miasteczko z szyldami po czesku i polsku oraz z ...

... mechaniczną krową sklepową, czyli automatem do nalewania mleka (do własnego garnka), który to jako pomysł i maszyna bardzo się Ani spodobał.

Ale długo się po Jabłonkowie nie włóczyliśmy, bo czekały złote góry. Na podejściu z Jabłonkowa na Stożek buków było wyjątkowo dużo.







Tu drobny posiłek w drodze na Stożek, gdzie czekał na nas nocleg w schronisku. Jesienne łażenie po górach jest świetne, tylko dzień bywa krótki.





A następny dzień przywitał nas ciepłem i pełnym słońcem. Ruszyliśmy ze Stożka (gdzie spaliśmy w bardzo fajnym schronisku, widocznym na zdjęciu w oddali) i po chwili już warto było zdjąć polar. Cały dzień w listopadzie w krótkim rękawku! Niesamowitą rzeczą było też to, że było stamtąd widać odległe o ponad 100 km Tatry!
Schodziliśmy do Istebnej, gdzie chcieliśmy zwiedzić Izbę Pamięci Jerzego Kukuczki. Niestety, prowadząca Izbę wdowa po Kukuczce, pani Cecylia, pojechała do kościoła. Więc my poszliśmy z czasem też - do Wisły Głębców.

Jak się już dotrze do kolei, to dalej wiadomo, jak jechać... Po tym bardzo ładnym wiadukcie pierwszy pociąg zabrał nas do Pszczyny, kolejny - do Łodzi - Widzewa, a kolejny - do Warszawy Centralnej. Ostatni pociąg tego dnia to metro - do Natolina.

czwartek, 6 października 2011

Oto miś...

Proszę Państwa - oto miś! Miś ma ciężki ranek dziś...

Właśnie takiego misia zobaczyłem po drodze do pracy z tramwaju i nie mogłem sobie odmówić, by wrócić kawałeczek i misiowi się z bliska przyjrzeć. Jak widać, jest to miś na miarę naszych możliwości.
Ale czy wiele osób może po drodze do pracy zobaczyć niedźwiedzia i kormorany? Ja mogę - i bardzo to MI SIE podoba. Dziś pewnie ZOO nie mogłoby już zbudować takiego wybiegu dla niedźwiedzi, praktycznie na jednej z głównych ulic miasta... ale ten wybieg wybudowany jakieś 30 metrów od przystanku tramwajowego trwa w najlepsze. I oby tak dalej - misiom zapewne brakowałoby dzwonków tramwajów, warkotu samochodów, cerkiewnych dzwonów, tłumów ludzi - a mi by brakowało niedźwiedzi w przestrzeni miejskiej. Przecież wiadomo, że u nas taka dzicz, że niedźwiedzie ulicami chodzą!



czwartek, 29 września 2011

Bez kitu - Beskidy!

Dla tych, co narzekali na deszczowy lipiec nazywając go "lipcopadem" nastał prześliczny, słoneczny i ciepły wrzesień. Takiej pogody nie można przepuścić. Niestety, Ania miała dużo pracy przy tłumaczeniach i w góry wybrałem się z Jurkiem. Przed weekendem Jurek pracował przy pomiarach frekwencji w pociągach na południu Polski, ostatni kurs prowadził go Interregio Szyndzielnia do Bielska - Białej, więc tam się umówiliśmy - i po noclegu u Magdy i Iwana - bardzo fajnych hostów w ramach couchsurfingu, ruszyliśmy pociągiem z Bielska Białej do Milówki, a stamtąd w Beskid Śląski.

W Beskidzie Śląskim podobno żyje niedźwiedź. Jak można wyczytać ze znaków - chyba tylko jeden. Skoro przed nim ostrzegają, to najwyraźniej jest tą samotnością sfrustrowany. Ale nic nam nie wiadomo o tym, by topił smutki w alkoholu, jak to miały w zwyczaju misie na Słowacji - co można tu obejrzeć.
Ale jagód oraz jeżyn na nasłonecznionych stokach Baraniej Góry było sporo. Objadaliśmy się z przyjemnością - choć nie wywołały one efektów ubocznych. Albo żołądki mamy za małe, albo głowy za mocne ;-)

A słońce mogło ogrzewać te jagody... w Beskidzie Śląskim zabrakło bowiem lasu. Sprawa wygląda katastrofalnie i mimo całego pozytywnego przekazu tego bloga nie potrafię napisać, że te góry wyglądają ślicznie. Las został albo wycięty, albo uschnął - albo i jedno, i drugie. Znaczy najpierw usycha (bo nasadzana monokultura świerkowa nie wytrzymuje ocieplenia klimatu, zmiany wielkości i czasu opadów, kwaśnych deszczy, inwazji korników itp.), a potem smętne resztki są wycinane. I tak to się robią łyse góry, krajobraz drwalski czy też dobre tło dla rozmów przy wycinaniu lasu. A dla nas - do ciekawych rozmów o różnościach...

Przeszedłszy przez Baranią Górę, spod której dwoma potokami wypływa Wisła (miejmy nadzieję, bo źródła nie szukaliśmy, ale na mapie jest) poszliśmy na Skrzyczne, gdzie w schronisku przenocowaliśmy. A w niedzielę - w dół i w górę - czyli do Szczyrku, gdzie lody kosztują wciąż 1,50 zł za kulkę (i jakie są dobre!), a potem w górę na Klimczoka i Szyndzielnię. A stamtąd - do Bielska Białej i powrotnym pociągiem do Warszawy, z przesiadką w Łodzi - Widzewie.

Bardzo udany i ciekawy weekend, choć nieprzygotowane nogi trochę bolały (już po powrocie)

środa, 7 września 2011

Na Mazury!!!

Wreszcie się udało! Pojechaliśmy na Mazury, aby popływać łajbą nie z tektury, lecz z laminatu. Z moją kochaną Anią, Jurkiem, Dominikiem, a potem także Tomkiem, który do nas dojechał. To był wspaniały tydzień - ładnie wiało, słońce nas opalało, wschody i zachody były spektakularne, eksperymenty kulinarne nad ogniskiem (co by tu jeszcze upiec?) dawały smakowite rezultaty, jacht sprawował się dzielnie, załoga - jeszcze dzielniej. Mazury okazały się piękne, dość czyste, niezbyt hałaśliwe (to już praktycznie po sezonie...)
Prawie same pozytywy!

Jeśli chcesz obejrzeć zdjęcia - tutaj znajdziesz galerię!

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

200 km!

Udało się i było łatwiej, niż przypuszczałem. 200 km na rowerze w jeden dzień - dotychczas raz zrobiłem 160 i uważałem, że to było dużo. A teraz - 200 bez specjalnych problemów, nawet miejscami jadąc po piachach czy bruku (koło Stoczka Łukowskiego - cóż, według mapy "droga utwardzona"). A trasa wyglądała mniej więcej  tak - mniej więcej dlatego, że google maps nie mają wszystkich dróżek w okolicy Grodziszcza Mazowieckiego i Koszewnicy.
Magiczne "200" zostały pobite na ulicy miasta Siedlce.
I nawet wróciwszy byłem w stanie wnieść rower na 3 piętro ;-) 

niedziela, 31 lipca 2011

Słowo na niedzielę

Dziś będzie na poważnie. Kilka rozmów i rozmyślań w ostatnich dniach plus słowa usłyszane dzisiaj w kościele skłaniają mnie do napisania czegoś o rzeczach tych najważniejszych jak najbardziej pozytywnych. O Chrystusie, o dokonanym przez Niego zadośćuczynieniu. Temat jak najbardziej aktualny dla mnie (i mam nadzieję, że nie tylko) każdego dnia.

Pytam się: czy ja sobie zasłużyłem na zbawienie poprzez zadośćuczynienie? Czy ja sobie potrzebuję zasługiwać? Pewnego rodzaju odpowiedź dają mi słowa "dzięki Jego łasce zostaniemy zbawieni, gdy dokonamy wszystkiego, co jest w naszej mocy" (2 Ne 25, 23). Wszystkiego? Można by myśleć, że dopiero wtedy zasługujemy na zbawienie, gdy zrobimy już wszystko. A czy zawsze nam się udaje? Czy postrzegamy to jako błogosławieństwo, które mamy dostać wtedy, gdy zrobimy to i to..., lub że możemy poczuć miłość Chrystusa dopiero wtedy, gdy jesteśmy już stuprocentowo dobrzy.

Uważając, że musimy być tak perfekcyjnie doskonali zanim się z Nim spotkamy - zapewne nigdy się nie spotkamy. I to może rodzić frustrację. Prawdziwie szatańskim podszeptem jest stwierdzenie "jeśli nie osiągniesz perfekcji, przegrałeś". Frustracja, że nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, rodzi rezygnację. Oczywiście, trzeba patrzyć na swoje osiągnięcia krytycznie - ale pamiętać, że dla Boga liczy się bardziej nasza chęć, niż osiągnięcie. Nie zrobimy na Nim wrażenia osiągnięciami. Naprawdę. Ale zrobimy - wykształceniem w sobie chęci, by iść w Jego kierunku, aby działać zgodnie z Jego przykazaniami.

Ale czy nasze uczynki w ogóle mają znaczenie? Niektórzy uważają, że jako iż zostaliśmy zbawieni przez Łaskę, nam samym nie pozostaje nic do zrobienia.

Nie płacimy uczynkami za Łaskę. Nigdy tego byśmy nie zdołali zrobić. Ona jest bezcenna. 

Tu jednak jest chyba inaczej - dlatego właśnie, że zostaliśmy zbawieni przez Łaskę - mamy bardzo wiele do zrobienia. Mamy przykazania, jak żyć, nie po to, aby się dostać do Nieba, ale po to, aby stać się takimi ludźmi, którzy chcą żyć w Niebie. To nie uczynki dają nam Zadośćuczynienie, to Zadośćuczynienie może powodować, że my chcemy działać dobrze.

I takiej motywacji serdecznie sobie i Wam życzę ;-)

niedziela, 24 lipca 2011

Coś nadzwyczajnego, nareszcie...

Już  chyba wielu czytelników straciło nadzieję, że na blogu zagoszczą jakieś nowe wpisy. Czyżby nic pozytywnego się nie działo? Ależ skąd, tyle ciekawych i fajnych rzeczy, że aż czasu brakuje, by o nich pisać. Może kiedyś. W sumie szkoda, że nie ma możliwości dodawać "zaległych wpisów", tworząc swego rodzaju pamiętnik z przeszłości. Chyba że ktoś zna sposób, to uprzejmie proszę o radę. Ale aby nie tworzyć więcej zaległości - piszę o rzeczach najnowszych.
Bowiem wreszcie mi się coś udało. Po kilku nieudanych (organizacyjnie) podejściach... Razem z Anią i wypróbowanymi przyjaciółmi - Jurkiem i Dominikiem.
Wyobraźcie sobie stanięcie naprzeciw wielkiego ogniska. Płomienie strzelają na kilka metrów w ciemne, nocne niebo. Żar nie pozwala się zbliżyć do stosu. Trzask skwierczącego w oddali drewna jest głośniejszy niż brzęczenie komarów nad uchem ;-)
A potem ten wielki, gorący stos się załamuje. Z chrzęstem padają przepalone kłody. Ognisko leży, nie mniej gorące i nie mniej płonące, lecz już nie tak wysokie.
Ale z czasem się wypala. Rozżarzone węgle leżą płasko, połyskując pomarańczowymi i czerwonymi płomyczkami w nocy. Temperatura wciąż nie pozwala się zbliżyć. Długimi grabiami można je nieco rozgarnąć.

Zdejmujesz buty. I idziesz przez nie. Przez te węgle. Raźno, naprzód, patrząc na dalszy horyzont - tam, gdzie są twoje cele, które chcesz zrealizować. Nie ma rzeczy niemożliwych. Możesz iść nawet boso przez rozgrzane do 600 - 700 stopni węgle.

Właśnie tak.
Na zdjęciu flesz pozbawił nas widoku płomyczków i żaru.
Ale możecie uwierzyć, że tam były.

Idzie się dobrze.
I nic złego się nie dzieje.
Można przejść kilka razy.
Stopy czują gorąco, ale nie są poparzone.
Oczywiście, są brudne.
Brudne jak nieszczęście ;-)
Przechodząc przez rozżarzone węgle trzeba uważać.
Nie można się zatrzymywać.
Należy iść dość zdecydowanym krokiem.

I można się przekonać, że i przez ogień, i inne trudności można w życiu przejść. To własna decyzja. Należy to robić w odpowiedni sposób, ale nawet pozornie niemożliwa rzecz staje się możliwa.
Zdecydowanie warto spróbować. I to chodzi nie tylko o spróbowanie chodzenia po ogniu (lepiej to akurat robić pod okiem kogoś, kto się zna) - ale o pokonywanie w życiu różnych przeciwności, które nawet na pierwszy rzut oka wydają się przerażające. Bo jak wygląda rozciągnięty przed bosymi stopami dywan żarzących się węgli, rozbłyskujących płomykami, spowity lekkim dymem i bijący temperaturą?

Zapraszam do obejrzenia fotoreportażu.

czwartek, 5 maja 2011

Ukraińska Wielkanoc, czyli Wielki Dzień

W ukraińskich strojach i z ukraińskim świątecznym chlebem
Христос воскрес! Воістину воскрес!Tak właśnie - na Ukrainie nie obchodziliśmy Wielkiej Nocy, lecz Wielki Dzień. Pojechaliśmy na zaproszenie Jurka, by spędzić te święto z nim i jego rodziną w Uściu nad Dniestrem, na samym południu Tarnopolszczyzny. I były to wspaniałe święta - w bardzo dobrej atmosferze, w miłym towarzystwie, wśród wspaniałych krajobrazów i w warunkach, które dawały szansę popatrzyć na duchową stronę życia.
Byłem zaskoczony, jak dużo elementów obchodzenia Świąt Zmartwychwstania Pańskiego ma charakter duchowy. Choćby świąteczne pozdrowienie, którym ludzie się wymieniają aż do Zielonych Świąt:
Христос воскрес! - Воістину воскрес! (Christos voskres! - Voistinnu voskres!) - czyli:
Chrystus zmartwychwstał! - Zaprawdę zmartwychwstał! Tak normalnie ludzie na ulicach, w sklepach czy nawet przez telefon się pozdrawiają. To budujące. Święta nie są jedno czy dwudniowe. Świętuje się trzy dni, a nawet dłużej - okres świętowania w chrześcijaństwie wschodnim trwa nie tyle "ruski miesiąc", co jednak znacznie dłuższy czas. Podobnie jak nabożeństwa...
W niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego w cerkwi odbywa się poranne nabożeństwo - już tak od 5 nad ranem. Trwa ono długo - gdzieś tak do 9:30. Potem z kościoła wyrusza procesja, która trzy razy okrąża cerkiew.

 

W czasie jednego z przejść procesji święcone są pokarmy. Rodziny wraz z dużymi koszykami pełnymi różnych smakołyków na świąteczny stół ustawiają się w dużym kręgu na terenie przycerkiewnym, stawiając kosze ze święconką na ziemi.












Święcone jedzenie trafia - w całości - na świąteczny stół. To ważny moment - kończy on bowiem okres Wielkiego Postu, w czasie którego oczywiście różne są tradycje i indywidualne zachowania, ale co do zasady się pości. Na przykład - bez mięsa, słodyczy i nabiału. Takiego najbardziej radykalnego postu przestrzegał Jurek. Ja się zdecydowałem - dla własnej próby - na post bez mięsa i słodyczy. I bardzo się dobrze z tym czułem, chyba generalnie ograniczę ilość zjadanych słodkości, a i bez mięsa sobie często można dobrze poradzić. Teraz wiem to o swoim organizmie. Wiem też, że taki post przyniósł mi lepsze rozeznanie tego, co robię. Dał mi zrozumieć pewne rzeczy duchowo. I za to jestem bardzo wdzięczny!

A to właśnie miejsce, w którym spędziliśmy wspaniałe Święta Zmartwychwstania Pańskiego. Wieś Uście położona jest w niesamowitym miejscu - w wielkiej pętli Dniestru.
Można to zobaczyć tutaj.
Ale to nie tylko wieś i piękno krajobrazu się liczy. Byliśmy tam z Anią tak bardzo mile przyjęci i traktowani jak członkowie rodziny. Mimo, że nie byliśmy stamtąd. Mimo, że nie mogliśmy się biegle w każdej sprawie porozumieć. Tam było po prostu normalnie i pozytywnie. Zastanawialiśmy się później, czy my w naszym kraju zbyt nie zapominamy o otwartości na innych. Wizyta na Ukrainie, u rodziny Jurka w tych szczególnych dniach była dla nas wspaniałym i bardzo pozytywnym doświadczeniem!

A ciąg dalszy opowieści z Ukrainy, czyli doświadczenia turystyczno-genealogiczne, wkrótce!

piątek, 22 kwietnia 2011

Wielkanocnie

Pusty grób.
Jezus umarł, zmartwychwstał i ŻYJE.
Umarł płacąc za mnie. Oddał życie za mnie. Osobiście.

Ile ja byłbym w stanie oddać za innego człowieka?
Zależy kogo...
Ale ile?
Pieniądze - to nie problem, kwestia sumy. Ale coś ze mnie, moje ciało. Coś, co jeszcze by mnie miało boleć?
Palec?
Rękę?
On oddał życie. Za mnie.
Jak wierzę - oddał życie, abym ja mógł żyć dalej.
Dzięki Niemu.
Grób jest otwarty - wychodzimy!




czwartek, 21 kwietnia 2011

Armateczka

Z góry zaznaczam - nie wiem, o co chodzi. Wyszedłem z pracy kupić coś do jedzenia i wracając do biura przed siedzibą naszej firmy zobaczyłem coś takiego:
Kilka osób w fantazyjno-srebrnych mundurach pchało armatę. Byli uzbrojeni w garnki na głowach i trzepaczki do jajek oraz inne sprzęty gospodarstwa domowego. Raźno gwizdali, sporo salutowali.
Ot, folklor Pragi, którą coraz bardziej lubię. Nadciągnęli od strony Restauracji "Winowajca" i sklepu spożywczego "Pod Spalonym Materacem Ireny" - więc wszystkiego się można było po nich spodziewać.
Nie odstrzelili jednak nic w okolicy, pogwizdując, salutując i brzęcząc artykułami gospodarskimi (nie zbierali pieniędzy) dziwni ci ludzie dalej popchali armatę w stronę Ząbkowskiej.
Taki miły przerywnik z gatunku miejskiego folkloru.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Szczęście na parkingu!

Coś niesamowitego mi się zdarzyło dziś wieczorem. Nie, niestety nie było to napisanie pełnej relacji z Indii - na to blog musi jeszcze poczekać.
Robiłem zakupy w Tesco. Szedłem już z wózkiem pełnym różności do samochodu, gdy na parkingu jakiś człowiek zawołał mnie od tyłu. Odwróciłem się i widzę sporo wyższego ode mnie i niezbyt przyjaźnie wyglądającego człowieka. A ten mi wydaje coś na kształt polecenia: - Niech mi pan pokaże swój portfel!
- Ale o co chodzi? - jakoś tak dość zirytowanym tonem odpowiedziałem, troszkę się też obawiając, czego ten facet chce. Zdecydowanie, byłem zirytowany.
- A w jakim mieście ma pan zarejestrowany samochód? - zapytał ten człowiek, a ja machinalnie odpowiedziałem, że w Bydgoszczy (bo tam jest zarejestrowany dla niepoznaki...).
- Oto pana portfel - powiedział, wyciągając w moją stronę rękę z portfelem. Moim portfelem! - Proszę go lepiej pilnować. Wypadł panu w sklepie - dodał i szybko się oddalił.
Stałem bardzo zaskoczony. Zdołałem tylko za nim krzyknąć, że bardzo dziękuję.
Nic nie brakowało. A było w nim sporo gotówki, dokumenty, karty kredytowe itp.
Anonimowemu wybawicielowi z problemów - serdecznie dziękuję!

poniedziałek, 14 marca 2011

Wróciliśmy

Indie są ja to drzewo. Olbrzymie. Rozłożyste. Trudne do ogarnięcia wzrokiem. A co dopiero do szybkiego opisania. Poza tym - aby zacząć pisać trzeba choć trochę zrozumieć. Aby zrozumieć, trzeba pewne rzeczy w głowie poukładać. Aby poukładać, trzeba głowę wyspać ;-)
Więc moment to zajmie, zanim tu coś o Indiach napiszę.
Wróciliśmy wczoraj. Było fantastycznie. Nie mieliśmy żadnych problemów, natomiast spotkaliśmy fantastycznych ludzi, widzieliśmy wspaniałe i ciekawe rzeczy, przeżyliśmy mnóstwo dobrych emocji. To była bardzo udana wyprawa. Przemyślenia, wrażenia, zdjęcia - za chwileczkę.

wtorek, 22 lutego 2011

Indie - pierwsze trzy dni

Dolecielismy. Najpierw byl zimny Kijow, a potem - lotnisko w Delhi w srodku nocy. Potem - centrum Delhi o bladym swicie i jazda metrem, a potem motoriksza do Ghaziabadu - do naszego fantastycnzeo hosta, Aruna. Nastepnego dnia - bladzenie po Delhi w deszczu, a wczoraj - w sloncu. Dzisiaj - jazda pociagiem do Agry i zwiedzanie Taj Mahalu.
Jest fantastycznie. Wiecej napisze pozniej!

sobota, 19 lutego 2011

Karkonosze zimą pod namiotem

Witam!
Jak najbardziej - da się zimą w górach spać w namiocie. Pod warunkiem posiadania odpowiedniego śpiwora. I odpowiednio dobrego humoru także...
W każdym razie lekko przedłużony weekend w Karkonoszach z Jurkiem, który staje się już moim stałym towarzyszem wypraw, udał się znakomicie. Choć nie zawsze pogoda była taka, jak na zdjęciu.

Więcej fotek można obejrzeć na galerii. Zapraszam!
 
A za kilka godzin wylatujemy z Anią do Indii na trzy tygodnie!

niedziela, 6 lutego 2011

Taniec na szkle...

Są rzeczy, których się boimy. Czy warto? Oczywiście, w pewnych okolicznościach strach jest uzasadniony, ale czy zawsze? Czy boimy się rzeczy naprawdę groźnych, czy też tych, które uważamy za groźne? A jeżeli jednak się odważymy? Co się wówczas stanie?

Można się nad tym zastanawiać, można to wypróbować. Czy rezultat będzie bolał?
Czy można bezkarnie nadepnąć na pokruszone butelki? Szkło jest ostre. Szkło boleśnie kaleczy. Szkło wbija się w nogi.
To wiemy. Tak nam wytłumaczono.
To prawda.
Szkło może się wbijać. Szkło może kaleczyć.
Ale nie musi.
Nie musimy się tego bać.
Możemy bezpiecznie po nim chodzić.
Można na nim nawet zatańczyć.
Wszystko to na bosaka...
Jurek już to kiedyś robił i wie, że da się.
Chodzenie po szkle jest możliwe. Nie jest też zbyt kłopotliwe i - jak widać - nawet się można przy tym uśmiechać.
A nogi naprawdę stoją na szkle. I co z tego?
Bandaż, krwotok, pogotowie? Skądże znowu. Stopa czuje szkło, ale ono nie rani.
Można powiedzieć, że skóra stóp jest twarda i nawykła do obciążeń. A co ze skórą pleców? Na szkle można równie bezpiecznie leżeć.
Żadna tragedia nie dzieje się nawet wówczas, gdy  ma się na swojej klatce piersiowej kilkadziesiąt kilogramów dobrego, ale nie lekkiego przyjaciela ;-)
... Fakt, dość trudno się oddycha. Ale plecy - pozostają całe.
Kiedy już przeprowadziliśmy z Jurkiem te próby na sobie, przyszedł czas na zmotywowanie innych do pokonania własnego strachu. Okazją stało się dzisiejsze morsowanie. Bo czy ludzie, którzy z własnej woli wchodzą najpierw do zimnej wody w zimie, potem do gorącej sauny, a także pożerają ze smakiem palące papryczki oraz czoch ;-) mogą bać się ostrego szkła? Oczywiście, mogą. Ale mogą też ten strach przemóc. I dzisiaj udało się to Ani, Ilonie i Grzegorzowi.
Tu na zdjęciu widać Anię zadowoloną z procesu pokonywania szklanej pułapki, a za nią Grzegorza, zadowolonego z tego, że już z pudełka wyszedł...
Oraz debiutantkę w kwestii morsowania, saunowania i spacerów po szkle - Ilonę - której mam nadzieję, że każda z naszych terapii ekstremalnych się podobała.

Więc - czy jest się czego bać? Czy jest się po co bać?