czwartek, 9 maja 2013

400 miejscowości, w których spałem

Wraz z ostatnią, niedawno zakończoną podróżą wygląda na to, że osiągnąłem liczbę 400 miejscowości, w których byłem w sensie takim, że spędziłem tam noc. Jako że jest wśród nich wiele takich, w których spędziłem bardzo wiele nocy - można uznać, że znaczący procent długości mojego życia przepodróżowałem. I dobrze ;-)
Próbowałem tu wkleić mapkę z aplikacji TravelBrain na FB, ale niestety się nie udaje, mimo generatora kodu dla Bloggera. No cóż... Jakby co, to zapraszam na FB.

wtorek, 7 maja 2013

Maciej na Maciejową i inne przygody Małego Podróżnika, a nas z nim



Pierwsza poważna góra Maćka to musiała być Maciejowa! Więc tam z naszym Dzielnym Małym Podróżnikiem pojechaliśmy. Maciek korzystając z rodziców przemierzał Gorce, a potem i inne ciekawe miejsca. A jak to było od początku? Zapraszam do obejrzenia poniższego reportażu.

Oczywiście specjalny fotelik i w drogę. Zastanawialiśmy się, jak Młody będzie znosił długą jazdę samochodem. Ale nie było problemów. Większą część samochodu (3/4 bagażnika oraz przedni fotel) zawalał nam jego wózek, który w końcu użyliśmy raz...
 W drodze na południe - wizyta w Zagnańsku koło Kielc, by zobaczyć dąb zwany Bartkiem. Drzewo imponujące, Maciek śmiał się na jego widok.
Jechaliśmy niezbyt szybko, a prawdę mówiąc nie wyjechaliśmy też rano, dlatego do Magdy, Karola i małego Tymka w Krakowie dojechaliśmy dość późno. To pierwszy Maćkowy, a także pierwszy nasz we trójkę couchsurfing. Maciek surfował w dziecięcym łóżeczku turystyczym, a Magda i Karol podjęli nas smakowitą kolacją. Dziękujemy!
Następnego dnia w lekkim deszczyku zwiedzaliśmy Kraków. Kraków jaki jest każdy wie, więc zdjęć nie będę tu wrzucał. Kibicowaliśmy też zawodnikom krakowskiego maratonu - biegł w nim inny couchsurfingowy kolega - Beniamin - i dobiegł z bardzo fajnym czasem 3:28:42. Gratulujemy!
Zakupy na podróż? To też nie problem. Maćkowi całkiem się podobało jeżdżenie sklepowym wózkiem przystosowanym do przewozu niemowląt.
W drodze na Maciejową odwiedzaliśmy w Rabce ciocię Elę, która ugościła nas obiadem.
A potem ruszyliśmy z Rabki czerwonym szlakiem na Maciejową. Maluch w nosidełku na brzuchu - całkiem dobrze spał. Z takim nosidełkiem trzeba tylko uważać, gdzie się stawia kroki, bo trudno sobie pod nogi popatrzyć.
Na górze stoku narciarskiego na Maciejowej zastaliśmy jeszcze pozostałości śniegu...
A niedługo później donieśliśmy Malucha do schroniska.
A tak wygląda Mały Żuczek na plecach ;-) a konkretnie Maciek w nosidełku.
Rano z Maciejowej fajnie było widać, jak się chmury przelewają przez góry.
 Beskid Wyspowy wygląda jak wyspy w morzu chmur...
 A tak z Maciejowej wygląda Giewont.
 Maluch nie podziwiał widoków o 5 rano. Spał i to spał dobrze. Pierwsza noc w schronisku minęła mu bardzo miło, a rano humor dopisywał.
 Oczywiście, zadowolony był nie tylko najmłodszy uczestnik wycieczki.
 Nie ma to jak siedzieć na tacie ;-)
 Albo pokonywać góry na mamie...
 Znaleźliśmy krokusy! Może nie tak wiele, ale zawsze. Z Maćkiem i naturą to trzeba uważać, bo on chciałby wszystko pchać prosto do buzi.
A w poszukiwaniu krokusów zaszliśmy do kolejnego schroniska - na Starych Wierchach.  Ania je zupę, a Maciek - podziwia.
Ale jak sam dostał do łapy kabanosa, to nie wiedział, co z nim zrobić. A może to i lepiej? ;-)

 Oto nasze schronisko.
A mieszkaliśmy tam w tym samym pokoju, w którym rok i kilka tygodni wcześniej spaliśmy, jeżdżąc na nartach na Maciejowej.
W drodze powrotnej z Maciejowej można było dostrzec widoki, jakie wydawały się odejść już w przeszłość...
Po "zejściu z gór" pojechaliśmy odwiedzić rodzinę do Nowego Targu. Byliśmy goszczeni w restauracji w Rynku.
Ciąg dalszy rodzinnego spotkania - z wujkiem Zbyszkiem.
A to już w Bukowinie - z krótką wizytą u Ani i Michała Kossków - i z widokiem na Tatry
Michał i Ania rozbudowują pensjonat - widok z ich "Rozetki" jest przepiękny.
 I nadeszła dla Malucha ta wiekopomna chwila, gdy Ojczyznę przyszło opuścić... ;-)

Skoro jest jeszcze prawie łysy, to właściwym miejscem na pierwsze przekroczenie granicy państwowej będzie - Łysa Polana.
W Spiskiej Nowej Wsi gościliśmy u bardzo sympatycznych Tomasa i Luci oraz ich synka, dwuletniego Teo. Teo co chwilę pytał o Maćka, czyli po słowacku o babetko. Tak więc Młody został "Babetkiem" ;-)
Tu prawdziwy z naszego babetka couchsurfer - na sofie naszych słowackich gospodarzy!
A ze Spiskiej Nowej Wsi, po przygodach z przenośnym kompresorem (widzieliście kiedyś kompresor, który ładuje przenośne zbiorniczki sprężonego powietrza, które z kolei nosi się do koła?) pojechaliśmy do parku narodowego "Słowacki Raj".
Polecono nam tam trasę "przyjazną dla rodzin z dziećmi". Zastanawialiśmy się nawet, czy nie warto wziąć wózka...
W każdym razie - z dzieckiem na brzuchu da się wspinać z użyciem łańcuchów...
... ale nie jest to łatwe, bo nie widać, gdzie się stawia nogi.
Niemniej jednak przeszliśmy, zobaczyliśmy kilka bardzo ładnych miejsc, jeszcze większej liczby fajnych szlaków nie zobaczyliśmy, ale kiedyś tam wrócimy.
Bardzo podobało nam się nad Białym Potokiem, który na dnie ma rzeczywiście białe kamienie.
Maćku, słyszysz jak mech pachnie? ;-)
Maciek czujnym okiem patrzy na to, co to rodzice wyprawiają w górach...
A w niektórych miejscach przyszło się przeprawiać przez potok w taki dość zaimprowizowany sposób. Ania była bardzo dzielna, pokonując tę przeszkodę z Maćkiem na brzuchu.
Dalej - przejście jest po kładce - półce nad potokiem.
Ze Słowackiego Raju pojechaliśmy dość szybko w kierunku... Węgier.
Gdy tylko przekroczyliśmy granicę, Ania oznajmiła Maluchowi: jesteśmy na Węgrzech, teraz ty z nimi gadasz! Nie wierzycie: tak to mniej więcej brzmiało: Amint átlépték a határt, azt mondta Anne kicsi: mi Magyarországon most te beszélsz velük! (google translator pomógł...).
Na Węgrzech Maciek nie był już żadnym "Babetkiem". Był Królem Maciusiem Pierwszym, czyli - Mathyas Rex niech nam żyje!
W każdym razie późno, ale jeszcze tego samego dnia dojechaliśmy do Miszkolca.
W Miszkolcu gościł nas Gabor wraz z trójką swoich bardzo sympatycznych dzieci: Martonem, Anną i Gergely'em.
Na Węgrzech czas matur - kwitną kasztany. Maluch zapoznaje się tu z kasztanami.Tematyka matur na Węgrzech w ogóle nas zaciekawiła. Nie to, żebyśmy chcieli pisać esej na temat np. "Miért költészet Petőfi Sándor élvezetek minket?", ale dlatego, że węgierskie matury wiązały się z oryginalnym zwyczajem, który u nas został zapomniany już chyba kilkadziesiąt lat temu.

Otóż każda klasa maturalna szanującej się szkoły produkowała okazałe tableau (warto zwrócić uwagę też na to, że praktycznie wszystkie szkoły miały charakter wyznaniowy).
I takie tableau były wystawiane w różnych miejscach - na przykład w witrynach sklepów i instytucji przy reprezentacyjnych ulicach miasta. Nie wiemy, czy absolwentami byli akurat krewni lub znajomi personelu sklepu... ale raczej nie, bo prawie na każdej wystawie można było obejrzeć produkty węgierskiego systemu edukacji.
Podziwialiśmy w Miszkolcu zamek. Ponoć chciano go odbudować, ale kryzys te plany powstrzymuje.
Można wejść na wieżę i podziwiać stamtąd miasto oraz pobliskie Góry Bukowe.
Właśnie w te góry wybraliśmy się kolejką wąskotorową. Malutki pociąg brodził wśród oszałamiającej zieloności buków...
Maluch zaliczał podróż na twardej ławce wagonika trzeciej klasy.
Pociąg jechał po wąskiej półce na naprawdę stromym zboczu.
W dwóch miejscach - także przez tunel.
Lub torem wykutym wśród skał.
Bardzo przyjemna przejażdżka kolejką, która kiedyś służyła do wywozu drewna, a teraz wozi turystów.

Pojechaliśmy do Egeru, gdzie można podziwiać najdalej na północny zachód wybudowany minaret. Poza minaretem jest całkiem przyjemne miasteczko, kilka barokowych kościołów, resztki zamku - ale w sumie mieliśmy wrażenie, że miasto jest nieco przereklamowane. 
Z Miszkolca pojechaliśmy dość prostą jak na nas, miłośników bocznych dróg, drogą w kierunku na Koszyce i dalej Preszów - Bardejów. Nawet ciekawie brzmiące na Węgrzech drogowskazy nie skusiły nas, aby zjechać na prawo...
Ale na prawo nie zjechaliśmy, lecz tego samego dnia osiągnęliśmy prawie Bardejów. Wstałem raniutko, by sfotografować osobowy z Bardejowa. Nie miał zbyt dużej frekwencji - konkretnie można w nim było zobaczyć dwie osoby... Nie wróżę specjalnego sukcesu ekonomicznego takim połączeniom, choć słowacki motorak wśród wzgórz ma swój urok.
Bardejów bardzo się Ani podobał. Ja tam byłem już trzeci raz, ale z przyjemnością do tego miasta wracam.
Maćkowi też się podobało. Latał z radością ;-)
Karmiliśmy siebie bryndzowymi haluszkami, a Ania karmiła Malucha w ciepłym słoneczku na bardejowskim rynku. Było ślicznie.
Ale i stamtąd pojechaliśmy dalej, przez Karpaty. Po polskiej stronie witała nas tablica "Konieczna - Koнeчнa". Tą samą drogą jechaliśmy z Jurkiem na rowerach trzy lata wcześniej i takiej tablicy nie było. Miło zobaczyć, że pewne nawet tak zewnętrzne jak ta tablica oznaki obecności Łemków się pojawiają. Z innych spraw - trzeba przyznać, że wcześniej latarnia stała prosto...



Po drodze od granicy odwiedziliśmy kilka pięknych cerkwi - w Koniecznej, Zdyni, Gładyszowie i Kwiatoniu. Dwie z nich (w Gładyszowie i Kwiatoniu) udało się nawet zobaczyć wewnątrz, co nie jest proste. Cerkiew w Kwiatoniu (obecnie w zasadzie kościół katolicki) ma duże szanse na wpis na listę zabytków zaliczanych do światowego dziedzictwa UNESCO.
Maluch pod przesławną cerkwią w Kwiatoniu zapoznawał się z bliska z florą Łemkowszczyzny.

Nakarmiwszy Maćka pojechaliśmy z Kwiatonia do Szymbarka, odwiedzając po drodze jeszcze kilka malowniczych wsi z pięknymi cerkwiami. W Szymbarku, gdzie znajduje się taki ciekawy kasztel, Maluch wyjątkowo nie chciał współpracować i darł się w niebogłosy. Ale to mu się chyba raz w ciągu całej podróży zdarzyło.
Minąwszy Gorlice (nie sądziłem, że to takie duże miasto) zajechaliśmy, w związku z moimi kolejowymi zainteresowaniami, na nieczynną w ruchu pasażerskim stację Gorlice Zagórzany. A tam szok - w ładnie odnowionym budynku dworca elegancka restauracja, zachowująca jednak elementy wystroju kolejowego.
Ogródek restauracyjny wychodzi aż przed dworzec, na stronę peronów, a nad pociągami oraz gośćmi czuwa dyżurny ruchu, do którego posterunku wejście prowadzi pomiędzy stolikami... Jak mnie zapewnił dyżurny, na wikt w czasie służby narzekać nie może, obsługa kelnerska...
Z Gorlic pojechaliśmy do Tarnowa, podziwiając po drodze krajobrazy, ale też spiesząc się do kolejnych gospodarzy. Paulina i Rafał spodziewają się wkrótce powiększenia swojej rodziny, więc spotkanie było okazją do wymiany doświadczeń: jak to zrobić, by z Maluchem podróżować.
Podejmowała nas cała rodzina: Ku swojej uciesze (rechot na całego) Maciek od kuzyna Pauliny usłyszał ważne pytanie "Gdzie masz zęby?"
Wyjechanie z Tarnowa na północ to droga przez mękę. Szlak Tarnów - Kielce przez wąskie drogi i remontowany most w Szczucinie nie należy do przyjemności. Dla kontrastu - przy tej kiepskiej drodze ulokowało się w Szczucinie fajne Muzeum Drogownictwa. Nie wiem, czy ma stronę internetową, bo jak w googlu wpisze się "Muzeum Drogownictwa" to pojawia się strona główna GDDKiA. Poniekąd prawda, to w dużej części muzeum, ale nie dokładnie o to chodzi.
W każdym razie można w Szczucinie zobaczyć fantastyczne walce drogowe, różne ciekawe maszyny, a także ekspozycję dróg z różnych epok, pokazującą nie tylko nawierzchnię, ale i wszystkie warstwy podbudowy, jakie były oryginalnie używane. Nawet w przypadku "babilońskiej drogi ceremonialnej"!
Gdy pokonaliśmy wreszcie most w Szczucinie oraz pokusy, by głębiej eksplorować Pacanów, trafiliśmy do miejscowości Kurozwęki. Ania lubi duże drzewa, a tu pod takim można było karmić Maćka.
W Kurozwękach nie tylko drzewa były duże, ale i ptaki. Maciek i ja w "tetatecie" z dużym ptakiem.
Do tego dużego stwora nie podchodziliśmy bliżej. Bizon. Troszkę naciągana atrakcja turystyczno - kulinarna (w Kurozwękach jest pizzeria serwująca m.in. dość drogą pizzę z bizonim mięsem - ale jako że byliśmy zaraz po długim weekendzie, usłyszeliśmy, że "bizonina wyszła").
Jadąc dalej wjechaliśmy w królestwo sadów.
Maluch lubi drzewa, przygląda się im, gdy jedzie wózkiem, ale tu się ich kolorem i ukwieceniem wydawał nieco oszołomiony. 
Po drodze odwiedziliśmy mini-miasteczko: Szydłów, wciąż opasane solidnym murem miejskim.
Mury przeszły rewitalizację, jak widać. Do Szydłowa można zajrzeć nie tylko ze względu na mury. Okolica jest ładna, słynie ze śliwek, a samo mini-miasto ma kilka zabytków. Wszystkie dostępne piechotą w 5 minut od rynku.
Prawie zmierzchało, gdy dotarliśmy z Maluchem do Wąchocka. Bardzo lubię architekturę romańską, więc trzeba było Maćkowi coś niecoś z niej przedstawić.
Dalsza podróż to już prosta jazda do Warszawy. A tak my i nasz Mały Podróżnik pokonaliśmy ponad 1 tys. 700 km, spaliśmy w sześciu różnych miejscach i wróciliśmy zadowoleni. Podróż z Maluchem wymaga trochę dostosowania do jego trybu życia, ale nie jest bardziej uciążliwa, niż z kapryśnym dorosłym. I fajnie, że możemy robić to, co nas bawi, razem z nim. Mamy nadzieję, że gdy podrośnie, także czasami będzie chciał nam towarzyszyć.