sobota, 25 grudnia 2010

Boże Narodzenie

Przy stole? Ależ oczywiście! Dawno nie mieliśmy tylu ludzi przy wigilijnym stole. Rodzice i Marcin, brat Ani, przyjechali z Łodzi, moja siostra z Wojtkiem i bliźniakami, mama Wojtka, ja z Anią, Mama i mój przyjaciel Jurek.
Było bardzo przyjemnie. Smacznie (tu wielkie ukłony w stronę mojej Mamy. Wesoło. Poznawczo - każdy mógł poznać kogoś nowego... Duchowo.
Mam nadzieję, że Wasze Boże Narodzenie, Drodzy Czytelnicy, było również dniem radosnym, spokojnym i prawdziwym świętem! Jeśli nie, życzę, aby następne było właśnie takie!
 Ale czy tak musi być? Czy Święta Bożego Narodzenia muszą być perfekcyjne? Usłyszałem dziś w kościele ważne słowa, które uświadamiają mi trochę bardziej sens tych świąt. I dają odpowiedź na pytanie - czy udane święta to takie, w których wszystko wyszło doskonale.
Niekoniecznie. Czy samo Boże Narodzenie odbywało się w perfekcyjnych okolicznościach? Czy Józef z Marią byli w bezpiecznym, czystym i ogrzanym domu, pod opieką akuszerki? Czy Maria w zaawansowanej ciąży powinna była wyruszać w daleką podróż na osiołku?
To zdecydowanie było dalekie od oczekiwań nawet sprzed dwóch tysięcy lat. Było niebezpieczne, trudne i męczące. Głodne i chłodne. Ale właśnie dlatego w takich niedoskonałych okolicznościach na świat przyszedł Jezus - aby umożliwić nam osiągnięcie doskonałości. W Bożym Narodzeniu perfekcyjna oprawa nie jest najważniejsza - a wręcz jest nieważna. Ważne jest to, by do nas przyszedł Jezus. Aby się dla nas urodził.
Więc nie martwmy się zbytnio świątecznymi potrawami, wystrojem czy prezentami. Tym, czy na pewno wszyscy będą dla siebie niezmiernie mili, choćby się poza Wigilią nie znosili. Nie próbujmy czarować rzeczywistości - często jest trudna i nie ma co udawać, że jest inaczej. Ale Chrystus przychodzi, by nam pomóc przejść przez te trudy. To dla mnie najważniejsze przesłanie Świąt Bożego Narodzenia. I mam nadzieję, że jeśli czyjeś Boże Narodzenie jest od perfekcji dalekie, będzie mógł przyjąć je właśnie jako Narodzenie Tego, kto pomaga nam się udoskonalić, a nie jako nieudane wydarzenie rodzinno - towarzyskie.
Wesołych Świąt!

środa, 22 grudnia 2010

Nareszcie popływaliśmy!

Tak - to nie żart. W weekend byłem w Warszawie i pogoda się zrobiła odpowiednia do tego, aby zacząć sezon zimowych szaleństw. Tym razem w Świdrze, razem z przyjaciółmi z Otwockiego Klubu Morsa. Dla Jurka był to debiut w zimowej aurze. Kiedyś musi być ten pierwszy raz ;-)
Dla mnie była to pierwsza kąpiel w Świdrze. W poprzednich latach kąpaliśmy się w jeziorku Łacha, ale tegoroczne powodzie niestety mu zaszkodziły i woda nie jest zbyt czysta.

Wiem, bulwersuje Was jak można w takiej wodzie wytrzymać! Odpowiedź jest prosta - noszę czapkę, aby nie zmarznąć. Poza tym - nigdy, od żadnej zimowej kąpieli nic złego mi nie było. Kiedyś byłem strasznym zmarźluchem i zima była dla mnie bardzo trudnym okresem. Marzły mi dłonie, stopy, wszystko. Teraz marznę w sposób rozsądniejszy - nie mam takich kłopotów, znacznie łatwiej znoszę mrozy (co nie znaczy, że chodzę zimą w krótkim rękawku), generalnie tam, gdzie innym ludziom bywa zimno - mi jest normalnie. W ramach ekstremów temperaturowych po zabawie w zimnej wodzie jeździmy jeszcze "na banię" - wygrzać się w saunie na działce u Grześka. Tam można zakosztować zarówno 110 stopni wewnątrz, jak i śniegu na zewnątrz. Pobudza to krążenie krwi, hartuje, odpręża. Zdrowotnie - na plus.
Poza tym znam swoje możliwości. Wiem, że aby np. kogoś uratować mogę bez problemu wejść zimą do wody i przez określony czas działać. A taka sytuacja może się zdarzyć - tutaj można przeczytać o chłopaku skutecznie ratującym dwie kobiety z samochodu, który wpadł do kanału w Giżycku. Użytecznie - na plus.
Wchodząc do zimnej wody ma się też poczucie, że robi się coś niezwykłego - coś, co wymaga przełamania pewnej psychicznej bariery strachu i niepewności. Takie działanie wzmacnia. Daje poczucie możliwości pokonania różnych przeciwności. Motywacyjnie - na plus.

A jacy fajni, CIEPLI ludzie są wśród morsów. Czy spotkasz morsa bez pozytywnego podejścia do życia? Czy ktoś z negatywnym podejściem do życia mógłby ot, tak sobie, zimą wejść do rzeki i jeszcze się przy tym śmiać. Pozytywne podejście to chyba cecha charakterystyczna ludzi - morsów ;-) Poprzez morsowanie poznałem wielu świetnych ludzi - wśród nich też przyjaciół. Towarzysko - na plus.

Więcej zdjęć zimowych szaleństw - na galerii Otwockich Morsów. W sobotę przyjechali też "telewizory" - ich relację można zobaczyć na końcu "Kuriera Warszawskiego".
Zapraszam nie tylko do oglądania, ale i nad Świder! Osoby spoza Warszawy nie stoją na straconej pozycji - w całej Polsce działają mniejsze lub większe grupy morsów. Szereg informacji o morsowaniu można znaleźć tutaj.

środa, 15 grudnia 2010

Zełwągi - doroczna akcja pomocy

Chciałoby się napisać na początku "jak zwykle w grudniu..." - ale nie można popadać w rutynę. Co prawda, troszeczkę czuję się już rutynowość działania - co roku od 9 lat jestem w Zełwągach i biorę udział w akcji pomocy świątecznej dla potrzebujących. Za każdym razem pomagamy - ale i za każdym razem uczę się czegoś nowego. Poznaję nowych ludzi. Obserwuję, jak nowi w tej akcji ludzie czegoś się uczą. Patrzę, jak ludzie z obdarowywanych stają się obdarowującymi. Fajnie jest!
Na czym polega ta akcja? Są w niej dwa komponenty - jeden to paczki żywnościowe. W Zełwągach, a szczególnie okolicach - po obu stronach Mikołajek - jest wielu ludzi, którym po prostu brakuje jedzenia. Nie wszystkim możemy pomóc - ale dla części (wybieramy tu rodziny z dziećmi) przygotowujemy paczki jedzenia z myślą o świątecznych wypiekach (stąd jest w nich mąka, cukier, proszek do pieczenia, margaryna, kakao itp.), a także o radości dzieci - dlatego są w nich m.in słodycze, owoce. Poza tym - artykuły na świąteczny stół i do codziennego funkcjonowania. W niektórych domach produkty z paczki wędrują do garnka jeszcze na naszych oczach...

Droga do Zełwąg
Pogoda była w tym roku bajeczna - zimowa. Wbrew pozorom nie było tak trudno jechać po tym śniegu - tylko w jednym miejscu pojechaliśmy w poślizgu, w wyniku którego wpadliśmy w przydrożną zaspę. Zaraz zatrzymał się inny samochód, którego kierowczyni o posturze i sile niedźwiedzia wypchnęła nas z zaspy skutecznie.

Zakup produktów na kilkadziesiąt paczek, z  których każda waży po ok. 12-13 kg to spore wyzwanie logistyczne. Długoletnia praktyka (ach, ta rutyna) dowiodła, że jednak lepiej korzystać ze sklepów detalicznych, niż z hurtowni. Kupując hurtowo w zwykłym sklepie np. kilka wózków makaronu można usłyszeć zabawne pytania i komentarze (Panie, co to, wojna idzie? Nie, my w naszej wsi gotujemy jedną, wielką zupę dla wszystkich...). Obsługa sklepów zazwyczaj jest przyjazna, choć w niektórych przypadkach zastraszone kasjerki obliczały ręcznie, czy rzeczywiście kupujemy np. 150 paczuszek cukru waniliowego (po 15 gr sztuka), a nie 151.

Przy tej skali zakupów ważne jest, by dobrze zbadać rynek i możliwie skorzystać ze wszystkich promocji, obniżek i ofert specjalnych. Różnic cen nie zauważa się tak bardzo, gdy kupuje się pojedyncze produktu, gdy jednak kalkuluje się kilkadziesiąt sztuk, drobne 20 czy 50 groszy na sztuce daje pokaźne kwoty. W tym roku zakupy robiliśmy praktycznie tylko w Mrągowie i Mikołajkach (wcześniej jeździliśmy do Olsztyna). Ku mojemu zdziwieniu - taki sam produkt w dwóch sklepach potrafi różnić się ceną o złotówkę na cenie rzędu 3 - 4 złotych. Akcja zaczyna się więc wycieczką po sklepach z porównaniem cen, aby wiedzieć, co i w którym najkorzystniej kupić.
Jak się już kupiło, to trzeba zapakować. Dzieciaki w Zełwągach już od rana czekały, aby pomagać przy pakowaniu - a to mogło nastąpić dopiero w sobotni wieczór. Zakupione produkty pakujemy do dużych, niebieskich worków. Gdy się je ozdobi czerwoną wstążeczką, wyglądają ładnie ;-)

No i wreszcie wyruszamy! Rozwoziliśmy paczki trzema samochodami w niedzielne przedpołudnie.
 Tylko jedna drużyna mikołajów utknęła w zaspie - ale do wszystkich osób na liście udało się dotrzeć z paczkami. Nawet jeśli mechaniczne sanie Św. Mikołaja niezbyt dawały radę...



... to zawsze pozostawała opcja, aby iść z paczkami piechotą - tak jak do czworaków w Tałtach. Na zdjęciu stali już współtwórcy naszej akcji - Marcin z Zełwąg i Mariusz z Mikołajek.








A dojść przez śnieg było warto. W niektórych przypadkach warunki, w których żyją ludzie z małymi dziećmi mogą przerażać. Ale miałem okazję w czasie "Akcji Zełwągi" przekonać się, że z nawet bardzo bylejakich warunków mogą wyrosnąć wspaniali, ciekawi, dobrzy ludzie. Muszą mieć wiele hartu ducha, wytrwałości i pracowitości - ale dają radę. Czasem do tego potrzebują bezpośredniego wsparcia (w tym finansowego), zazwyczaj potrzebują przyjaźni i psychicznego wsparcia, bo z tym w ich domach bywa najgorzej. Ale mogą dać radę.

Potrzeba także wsparcia intelektualnego. I tu gra rolę drugi komponent naszej akcji. W Zełwągach działa Stowarzyszenie Oświatowo - Kulturalne, które siłami wolontariuszy prowadzi wiele fantastycznych projektów w budynku dawnej szkoły. Powstał tam klub przedszkolaka, biblioteka, pracownia komputerowa, siłownia... Przywieźliśmy książki do biblioteki oraz zabawki i artykuły z myślą o ognisku przedszkolnym, które będzie uruchomione w miejsce dotychczasowego klubu przedszkolaka, dając okolicznym dzieciom szansę na regularne, fajne zabawy i naukę z rówieśnikami (tu drobna dygresja dla miejskich czytelników: w rozproszonej wiejskiej zabudowie trudno o "zabawę z rówieśnikami", gdy inny rówieśnik mieszka kilka kilometrów dalej. W efekcie dzieci wiejskie idąc do szkoły w miasteczku nie wiedzą, co to znaczy "ustawcie się w parach" ani jak się bawić z innymi dziećmi. Warto więc, aby także miały możliwość pójść do przedszkola, tak jak ich miejscy rówieśnicy).

Akcja w Zełwągach organizowana jest pod auspicjami Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Kiedyś w Zełwągach była jedyna w Polsce gmina Kościoła, a we wsi wciąż stoi budynek, który był niegdyś jego kaplicą (obecnie służy kościołowi katolickiemu).Akcję od samego początku współtworzą wspaniali ludzie ze Stowarzyszenia "Zełwągi", dzięki któremu ta mała, mazurska miejscowość jest dużo lepszym miejscem na Ziemi.

Za rok kolejna mikołajkowa akcja koło Mikołajek. Będzie to mały jubileusz - 10-lecie akcji. Mam nadzieję, że wiele osób będzie chciało zakosztować, jak to jest być "Mikołajkiem" ;-)
Akcja jest możliwa dzięki ludziom, którzy oferują swój czas i wsparcie w różnej formie. Nie sposób ich wszystkich wymienić i nie chciałbym, aby ktokolwiek czuł się pominięty, ale w tym roku chcę szczególnie podziękować Michałowi Izaakowi - za wsparcie inicjatywy, Monice Dublickiej i Karinie Wietrak za ich wsparcie nieustające, Dance Butkiewicz,  Bogusi i Adamowi Karolczykom, Krzysztofowi i wszystkim przyjaciołom ze Stowarzyszenie "Zełwągi" za wspaniałą organizację wszystkiego na miejscu, w Zełwągach, Dominikowi Łyżwińskiemu za zbiórkę książek i udział w wyjeździe, Tomkowi Odinstowowi za pomoc w wyjeździe i "mikołajowanie", Marcinowi Abramkowi i Mariuszowi Izdebskiemu - za pomoc na miejscu.
A więc - jeśli ktoś chciałby pomóc w następnych latach, ma kreatywne pomysły co do rozwoju akcji i innych akcji pomocy, zastanawia się, czy może komuś pomóc, a niezbyt dokładnie wie jak - bardzo proszę o maila.

piątek, 10 grudnia 2010

Wyruszam do Zełwąg!

Jutro wcześnie rano ruszam z Dominikiem i Tomkiem do Zełwąg - dla tych, co nie znają tej miejscowości - to na Mazurach, niedaleko Mikołajek. Jadę tam organizując akcję pomocy świątecznej - już od dziewięciu lat (samemu mi trudno w to uwierzyć) w grudniu zajmuję się paczkami żywnościowymi oraz innymi fajnymi rzeczami w okolicach tej mazurskiej wsi.
W akcji biorą udział przyjaciele z Kościoła i nie tylko.
Do kilkudziesięciu potrzebujących rodzin z dziećmi dostarczymy paczki z żywnością na świąteczny stół.

Najpierw będą wielkie zakupy - fajnie jest słuchać komentarzy ludzi, którzy widzą w supermarkecie klienta z trzema wózkami wypakowanymi makaronem. - Wojna idzie? - pytają ludzie. Można na to odpowiadać twierdząco, można, zaciągając seplenić - Nie, my w naszych Pituliszkach gotujemy jedną, wielką zupę dla wszyściutkich mieszkańców!

Poza paczkami żywnościowymi wieziemy różnorodne wyposażenie do ogniska przedszkolnego, które we wsi prowadzi Stowarzyszenie Kulturalno - Oświatowe "Zełwągi".

Pogoda jest trudna - jest dużo śniegu i pada dalej, na weekend zapowiedziano opady. Więc módlcie się lub trzymajcie kciuki (można robić i jedno, i drugie) za nas na drodze. Jedziemy. Relacja po powrocie!

wtorek, 7 grudnia 2010

Zakopane konferencyjnie i nie tylko

Zima przyszła i trzyma! A skoro spadł śnieg, to można przecież skorzystać z oferty konferencyjnej zimowej stolicy Polski - tak oto znalazłem się w zeszłym tygodniu w Zakopanem na konferencji "Nowoczesne technologie i systemu zarządzania w kolejnictwie", organizowanej przez SITK.
No ale dość tych spraw zawodowych - przecież przy dobrej pogodzie można było stamtąd zobaczyć góry. W dzień zrobiło się nawet ciepło, nawet śnieg troszeczkę topniał. W nocy był jednak solidny mróz.
Podróż była bardzo pozytywna.

Najpierw odwiedziłem w Krakowie sympatycznego człowieka, poznanego w ramach couchsurfingu. Beniamin gościł mnie, dzięki czemu nie musiałem korzystać z tak atrakcyjnych ofert, jak to - tylko pogadaliśmy sobie o podróżach, studiach, życiu. Jakoś ciekawie się zdarzyło, że poznaliśmy się na CS dużo wcześniej, a teraz wreszcie udało się spotkać w realnym świecie. 
W Zakopanem miałem okazję nie tylko konferować o kolejach. Niektóre referaty konferencyjne poruszały tak wąskie, techniczne zagadnienia, że mogłem sobie prawie nad nimi głowę ukręcić, co zresztą widać na załączonym obrazku. Głowa pozostała jednak na swoim miejscu, bo przydała się jeszcze po zakończeniu kolejowych obrad. Nie chodzi tu o "mocną głowę" - wiele osób wyobraża sobie, i słusznie, że aby konferować z kolejarzami trzeba mieć mocną głowę (choć ja, jak mnie znacie, nie piję), ale o głowę na karku.


Odwiedziłem dzielnego człowieka. Nie wiem, czy można powiedzieć "mój nazwistnik" skoro jest "mój imiennik", ale odwiedziłem Pawła Kulinicza i jego dziewczynę Justynę. 
Paweł właśnie wyjeżdża (gdy to piszę jest już w drodze) do Chin, aby podjąć kolejną terapię komórkami macierzystymi. Cierpi bowiem na ataksję móżdżkowo - rdzeniową. To nieuleczalna choroba, ale terapia może pomóc w ograniczaniu jej postępów. Paweł jest dla mnie przykładem woli, hartu ducha i siły. Jak pisze na swojej stronie, do której odwiedzenia bardzo zachęcam: "Każdy ma jakieś marzenia, a ja chcę tylko żyć normalnie, to tak niewiele, a jednocześnie jest to nieosiągalne".
Mam nadzieję, że terapia da oczekiwane rezultaty i Paweł wejdzie jeszcze na niejedną górę - wspinanie się to jego pasja, a gdy z balkonu swojego domu ma taki widok  - tu z prawej - trudno się w góry nie wyrwać.


A ja pojechałem dalej. Wyruszywszy ze słonecznego Kościeliska zanurzyłem się w mgły Podhala (dosłownie - widoczność 20 metrów) i długo, ciekawie rozmawiałem o ważnych sprawach z Rafałem w Nowym Targu. Umówiliśmy się na rozmowę po wymianie maili dotyczących wiary - i o tym głównie rozmawialiśmy. Czas poświęcony - to znaczny nie zmarnowany, lecz "uczyniony świętym". Znacznie bardziej podoba mi się i jest dużo pozytywniejsza taka wersja "poświęcenia".
Zima, choć to jeszcze jesień, na linii Kraków - Warszawa
A na koniec - kolejny raz przygoda couchsurfingowa, tym razem w Krakowie u Wojtka, którego wraz  z jego dziewczyną kiedyś miałem okazję gościć w Warszawie. Bardzo sympatyczna rozmowa o podróżach - w tym do Norwegii, co do której nie sądziłem, że jest taka piękna. Zdjęcia Wojtka z jego wyprawy zachęcają. Co do zniechęcaczy - są koszty. Ale kiedyś pojedziemy.
A na razie pojechałem do Warszawy pociągiem InterRegio, który nawet się był łaskaw uruchomić mimo mroźnej aury i dojechał do Warszawy o czasie. Więc na koniec - widok ze słusznego miejsca w pociągu na czarującą zimę.

wtorek, 30 listopada 2010

Zima na całego

Zaczęło padać wieczorem w sobotę. W niedzielę leżało już trochę śniegu. Wczoraj padało cały dzień. Ludzie przeklinają, ja się cieszę. Dziwny jestem, co?  - ale mi się podoba. W pewnych momentach wczorajszego wieczora cały ruch w Warszawie stanął. A śnieg padał i padał.
Jaki sens ma złorzeczenie na pogodę albo tradycyjne utyskiwanie na drogowców? Poprawia humor?
Wydaje mi się, że dobrą drogą do poprawy humoru jest - po pierwsze - pogodzenie się z tym, że kiedy pada śnieg i jest mróz to znaczy, że będzie leżał. Jest zima i to naturalne. Nie dajmy się naturalnemu zjawisku wytrącić z równowagi. Wczoraj widziałem pewną panią, która tak była wytrącona z równowagi awarią rozjazdów tramwajowych (zapchały się śniegiem), że zaczęła bić pięściami tramwaj. Dlaczego ona to sobie robiła? Nie dość, że to robienie z siebie publicznie idiotki, to jeszcze robienie sobie psychicznych ran pod hasłem "wszyscy przeciwko mnie, nawet tramwaj".
Po drugie - dostrzeżenie, że zima ma i swoje zalety. Bywa pięknie. A nawet, jeśli nie potrafimy dostrzec piękna i monochromatyczny pejzaż zimowy (w chmurnej wersji Mazowsza) jest dla nas brzydki - to daje on nam szansę docenienia wiosny, lata czy jesieni. Nie byłyby tak piękne, gdyby ich nie odnieść do szaroburej pory roku.
Ale ja wolę podchodzić do zimy pozytywnie - bo przecież nie ma złej pogody, tylko ciuchy bywają nieodpowiednie!

A dziś wieczorem ruszam w paszczę lwa czyli do miejsca, którego nazwa symbolizuje kłopoty związane ze śniegiem - do Zakopanego. Niestety, nie na wędrówki górskie ani szaleństwa narciarskie, lecz na konferencję. Ale pozytywy inne też zobaczę!

piątek, 26 listopada 2010

Dzień Kolejarza ;-)

Tak - wczoraj był Dzień Kolejarza. Złożyliście życzenia znajomemu kolejarzowi?


Na przykład temu widocznemu na zdjęciu?
Jeśli nie, to jeszcze możecie się poprawić ;-)
Jakby ktoś chciał go spotkać osobiście - to dyżurny ruchu na stacji Stefaneszti na linii Kołomyja - Zaleszczyki. Niedaleko...




A dla mnie to był bardzo pozytywny dzień, mimo że (a może właśnie dlatego...) trzymałem się daleko od kolei. 

Najpierw okazało się, że mam już odpowiednią krew, aby oddać ją w ramach krwiodawstwa. Parametry są jeszcze dość słabe, ale już wystarczające. Lekarka w stacji krwiodawstwa poradziła mi, aby jeść dużo kaszanki i innych podrobów, zachwalając, że ci, którzy wsuwają często kaszankę, nigdy problemów z poziomem płytek krwi nie mają... Może to i prawda? Problem w tym, że nigdy w kaszance nie gustowałem...

Potem pojechałem na bardzo ciekawe szkolenie w ramach wolnych od zajęć: warsztat umiejętności trenerskich i prezentacyjnych, organizowanych przez Grupę SET w ramach samplingu - czyli przykładowych prezentacji z myślą o dalszym biznesie. Mogłem się dowiedzieć wielu nowych, ciekawych rzeczy - np. na temat kontraktu z grupą (dla mnie nowość) czy tego, co możemy osiągnąć wstępem do prezentacji. A także mnóstwo śmiechu, gdy uczestnicy mieli przygotowywać przykładowe wstępy do prezentacji na tematy takie, jak "Metody podziału gatunków śniegu", "Życie intymne dżdżownic" czy "Wulkanizacja opon traktorowych".

Potem ciekawa, fajna rozmowa z Jurkiem - przeszliśmy przez rejony Mokotowa, gdzie mieszkałem jako dziecko i bawiłem się w parku... I znowu o tańcu (między innymi) - co można streścić: po prostu tańcz, a z czasem się nauczysz... Hmmm...Zobaczymy. W każdym razie dyskutując przeszliśmy z ulicy Kierbedzia na ulicę Wilczą, czyli jakieś 5,5 km.

A na koniec - pierwsze doświadczenie z hipnozą w ramach warsztatu z asertywności z zastosowaniem technik hipnotycznych. Dziwne, ale ciekawe i pozytywne doświadczenie. Może kiedyś o tym więcej, w jakimś transie? 

środa, 24 listopada 2010

Pada śnieg!

Właśnie w Warszawie pada pierwszy śnieg w sezonie 2010/2011! Może przyjdzie koniec zgniłej, listopadowej pogody?
Naprawdę czekam już na piękną zimę. Będzie czas na uroki morsowania w jeziorku Łacha, bani u Grześka, wycieczek w jakieś białe góry i innych pozytywów zimy, która nie z każdego zrobi bałwana...

niedziela, 14 listopada 2010

Pięknie jest na Luboniu!

Przyjechaliśmy tu obchodzić Ani urodziny - i moje nadchodzące poniekąd również... Przyjechali z nami przyjaciele, dzięki którym impreza pod hasłem "listopadowy długi weekend na Luboniu Wielkim" mogła się udać.
To nasza wycieczka w komplecie na rabczańskim mostku
Pogoda dopisała - było prawdziwe listopadowe lato, choć gdy wysiadaliśmy z pociągu szczyt Lubonia krył się w chmurach. Jeszcze te chmury z bliska zobaczyliśmy...

Po drodze na szczyt Lubonia można było obejrzeć szeroką panoramę Gorców, z którymi mam wiele rodzinnych wspomnień. To w Gorcach zazwyczaj bawiła się moja babcia i inni członkowie rodziny na swoich imprezach - w latach trzydziestych i czterdziestych. My z Anią tym razem wybraliśmy niedaleki Luboń.

 Lubońskie schronisko ma w sobie coś specjalnego - wybudowane w 1931 roku, z jedną, zbiorową salą do spania, z której widok jest na 4 strony świata, drewniane i maleńkie...
Więcej można poczytać o nim na tej stronie.

11 listopada to urodziny mojej kochanej Ani - więc udało mi się wnieść na górę coś na kształt tortu. A w zasadzie obchodziliśmy te urodziny podwójnie, bo moje też się zbliżają!


Zapału do latania nie straciliśmy! A odlecieć można było... Schronisko jest na samym szczycie góry, więc wiatr ładnie się tam rozpędza. W tle dalekim - Kraków.


Jedną z niespodzianek Lubonia było to, że będąc 60 km od Krakowa można go tak dobrze zobaczyć - szczególnie nocą. Pozdrawiamy więc Krakowiaków z góry!


W jesiennej aurze na szczęście nie było głębokiego błota, jeszcze nie było głębokiego śniegu, doliny zasypywały jednak głębokie liście.

Mimo pewnych trudności (największą był brak wody w schronisku - deszcz nie padał dawno, więc studnia na szczycie góry wyschła) humory dopisywały. Wśród naszych przyjaciół byli zarówno doświadczeniu turyści, jak i tacy, którzy stawiali pierwsze kroki na ścieżkach niepoziomych. A Luboń to całkiem spora góra i całkiem spore wyzwanie. Tym bardziej, gdy po całym dniu wycieczki do "domu" trzeba wrócić ponad pół kilometra w pionie pod górę. Ale dzielnie dawali radę! Pośród górskich debiutantów była Oksana i Tomek, Dominik, Ania, Maciek i Zuzanna.

Grupę jednak tylko czasem trzeba było motywować dodatkowo - tu nad strategią motywacyjną rozważają Jagoda, Piotrek i Dorota


A w górach można się zmierzyć nie tylko z grawitacją, błotem, zimnym wiatrem. To wspaniałe miejsce - możesz być z innymi ludźmi, gdy tego chcesz, możesz być sam na sam z naturą, jeśli tak wybierasz. Można poczuć zmagania zarówno z własnym zniechęceniem, jak i z osypującymi się piargami. Można spojrzeć na świat ze szczytu trochę szerzej - przekonać się, że nie istnieje tylko "moja" dolina - dosłownie i w przenośni.

Jak śpiewał Włodzimierz Wysocki - Lepsze od gór mogą być tylko góry, na których jeszcze nie byłem!

Kocham góry! I dziękuję mojej Ani i przyjaciołom, z którymi tam byłem!

Tutaj jest więcej zdjęć z wyprawy - zapraszam!

środa, 10 listopada 2010

Cztery dni wolnego

Nadchodzą dni wolności - to nie tylko w politycznym wymiarze Święta Niepodległości! Już jutro i dalej - nareszcie ruszymy się z Warszawy z Anią, by spędzić cztery dni w górach z przyjaciółmi. Bardzo się stęskniłem za wyprawą dokądś z Anią - w ciągu ostatnich miesięcy razem mogliśmy pojechać tylko na króciutkie, jednodniowe wypady, a to z powodu braku urlopu Ani. Ale nadrobimy - w zasadzie trzeba już zacząć planowanie przyszłorocznego wypoczynku. Zobaczymy!

czwartek, 4 listopada 2010

Miesiąc blogowANIA

Ani się spostrzegłem, jak minął pierwszy miesiąc mojej blogowej obecności w sieci! Ponad siedemset osób odwiedziło moje zapiski - większość, jak pokazują statystyki, zachęcona wieścią o tym, że mamy już w Polsce koleje niezwykle prędkich prędkości ;-) Oto jak chęć sukcesu wpływa na pozytywne myślenie!


Ale ten "jubileuszowy" wpis chciałbym szczególnie poświęcić mojej kochanej Ani. Nic na świecie nie ma na mnie tak pozytywnego wpływu, jak ona. Dzięki niej mogę zaznać bezwarunkowej miłości - nie takiej, w której muszę sobie na dobre rzeczy pozasługiwać. Bo nie zasługuję. A jednak je dostaję. Dostaję od Niej tyle wsparcia na codzień, dobroci, wyrozumiałości i radości. Zdecydowanie więcej, niż to, na co zasługuję. Fascynujące jest to, jak możemy się nawzajem odkrywać (i nie mam tu na myśli pościeli...) - i jak to, co widzę w niej, jak staje mi się drogie, staje się dla mnie ważne, jak uczę się ją kochać pod każdym względem. To wspaniałe uczucie, inspirujące i podnoszące na duchu w chwilach złych czy smutnych.

Dziękuję Ci, Kochana - i dziękuję Bogu za Ciebie!

poniedziałek, 1 listopada 2010

Dzień genealoga

1 listopada - wszyscy pędzą na cmentarze i to chyba dobry dzień, aby pomyśleć trochę o przodkach i o ich poszukiwaniu. I co to daje. 
Bawię się w to już od kilku lat. W moim prywatnym archiwum powiązanych przodków, krewnych i innych członków rodziny mam na dzień dzisiejszy dane o 869 osobach - najstarsze z nich sięgają początku XVIII wieku. Odwiedziłem licznych członków rodziny, wiele cmentarzy, kilka archiwów... 
Utrwalanie wpisów z archiwalnej księgi
Po co to wszystko?
Oczywiście, można zabłysnąć na rodzinnym przyjęciu wiedzą, że to prawuj Józef był dziadkiem ciotki Zosi, o czym już mało kto inny pamięta.
Można też dzięki poszukiwaniu przodków i próbie zrozumienia historii ich życia samemu przeżyć coś ciekawego - jak zdarzyło mi się w 2005 roku. Opisałem wtedy swoje doświadczenia, a kilka dni temu przeglądając stare pliki właśnie znalazłem ten dokument:

Odbyłem ostatnio podróż sentymentalną w czasie - do wsi Rydomil (Rydoml) w
obw. tarnopolskim. Wehikułem czasu były pociągi, autobus-trup oraz przez
ostatnie kilkanaście kilometrów własne nogi, jako że autobus jedzie rano z
Rydomila, a wieczorem wraca, a ja do wieczora czekać nie chciałem.

Dlaczego tam jechałem? Otóż stamtąd pochodził mój zmarły w 1912 r. pradziad.

Idąc coraz węższą drogą przez coraz lichsze wioski stopniowo przybliżałem się
do czasów pradziada. Wozy bez koni ustąpiły miejsca wozom z końmi ;-) a
obrazki typu "kobieta piorąca ubrania na kamieniu w strumieniu" stanęły przed
moimi oczyma. We wsi po drodze zatrzymałem się przy wiejskiej studni, bowiem
nie ma tam studni w zagrodach. Wiejska studnia to miejsce czerpania wody 

i plotek. Mijani mieszkańcy pozdrawiali mnie - zakurzonego wędrowca -
skinięciem ręki i słowami "Dobryj Deń". Na poletkach małorolnych chłopów
zgięci wpół włościanie obrabiali te nędzne spłachetki ziemi motyczkami, albo
orali radłem.

Wreszcie doszedłem. Już pierwszy zagadnięty człowiek wskazał mi niedaleki
domek, w którym mieszkał staruszek o nazwisku mojego pradziada. Niestety, w
domu go nie było, poszedł na pole.

Poszedłem więc ku cerkwi. Drewniany, na niebiesko wymalowany XVIII - wieczny
kościółek widoczny był wśród starych, zielonych drzew w dolinie.
Przykościelny cmentarz wiele mi nie zdradził - było tam tylko kilkadziesiąt
grobów. Zagadnięci wozacy zawieźli mnie jednak bryczką na położony na skraju
wsi większy cmentarz. Po godzinie mój notes zawierał już kilkadziesiąt
nazwisk.
Zapytałem, czy we wsi jest jakiś stary, stareńki człowiek, jeden z takich, co
to wszystko widzieli i o wszystkim wiedzą. Wskazano mi pewne gospodarstwo.
Drobna staruszka pracowała w ogrodzie. Tak, pracowała, mimo, że Sofija
Siemenowna miała już 105 lat. Urodziła się w 1900 roku. Mieszkała w innej
części tej dużej wsi, więc mojego pradziadka nie kojarzyła, ale rodzinę -
owszem. Edukację zakończyła na wiejskiej szkole "Jeszcze za batiuszki -
cara", a od tego czasu pracowała w polu i ogrodzie. Pytam - jak się żyło, gdy
była dziewczynką. Odpowiada bardzo logicznie, że normalnie - bo w jej życiu
oprócz posiadania elektryczności wiele się nie zmieniło.
Doradziła mi rozmawiać o rodzinie z młodymi, co mieszkają w drugiej części
wsi. Ci młodzi to, jak się okazało, 80-90 latkowie...
Ale byli dobrym źródłem informacji w tym zakresie, w jakim koligacje rodzinne
swoich ojców i dziadów pamiętali. Ustaliłem, że w Rydomlu od połowy XIX wieku
żyły przynajmniej cztery osobne gałęzie rodziny Kuliniczów. A według
wspólnej, tamtejszej tradycji tych rodów - byli stamtąd, znikąd nie
przywędrowali.
Zainteresowany moimi poszukiwaniami gospodarz we wsi przygarnął mnie na
nocleg i zabrał mnie jeszcze do gminnego pisarza, który na swym urzędzie jest
od ponad czterdziestu lat i o rodach rydomilskich wie wszystko. Gminny
pisarz, którego zastaliśmy na polu z kosą w rękach, zainteresowany moimi
poszukiwaniami obiecał pomóc i prosił, abym wszystko, co o dziadach -
pradziadach wiem spisał i zostawił, a on przewertuje księgi i porozmawia ze
starcami...
Wyjechałem z Rydomila porannym autobusem-trupem, który długo i powoli brnął
przez nieutwardzoną drogę w stronę Wiśniowca. Jeszcze przed północą byłem w
Warszawie...

W poszukiwaniu na starym cmentarzu - Bieliczna, wyprawa na Łemkowszczyznę, 2010
Ale szukając przodków można osiągnąć też rzeczy ważniejsze. Takie coś zdarzyło mi się w tym roku, gdy pojechałem szukać nieswoich korzeni - szukając wielu zmarłych jego zmarłych przodków poznałem żywego człowieka, który stał się dla mnie przyjacielem, a nawet więcej. I to jest chyba najfajniejsze w historii rodziny - by znaleźć żywych ;-)

piątek, 29 października 2010

Za tych, co na morzu

Właśnie przeczytałem wiadomość według której dzisiaj polski bryg "Fryderyk Chopin" stracił maszty (jeśli stracił najpierw fokmaszt, czyli maszt bliżej dziobu - to grotmaszt w zasadzie nie miał się na czym trzymać) około 100 mil na południowy zachód od Wysp Scilly. Żaglowiec jest pod komendą kpt. Ziemowita Barańskiego. Na szczęście, według wiadomości, nikomu spośród 47 osób na pokładzie (w tym 36 gimnazjalistów) nic się nie stało, żaglowiec nie jest też zagrożony, w asyście przybywają masowiec "Cornelia", kontenerowce "Narissa" i "Andromodar" oraz rybacki statek "Nova Spirro". Żaglowiec zostanie zapewne odholowany do jednego z portów brytyjskich.

fot. www.fryderykchopin.pl
Pływałem kiedyś na tym żaglowcu. I pod tym kapitanem. To było wspaniałe przeżycie. Pokonywałem strach na tych właśnie połamanych teraz masztach. Wspinanie się po wyblinkach na mierzące 37 metrów od lustra wody maszty, gdy statek się kiwa na fali to niezapomniane przeżycie. Praca z ciężkim, żaglowym płótnem na rei, gdy stoi się na percie (linka pod stopami) i brzuchem opiera o reję, a 10 pięter pod tobą przewala się spieniona woda, to mocne przeżycie.

Łoskot upadających masztów, wielu ton stali, drewna, żagli i lin, chaos kilometrów takielunku które zaległy na pokładzie, a zapewne i wokół kadłuba - jak się cieszę, że nikt nie zginął, nie wypadł za burtę (w tych warunkach nie byłoby szansy na uratowanie), nie odniósł ran. To naprawdę cud. Trzymam kciuki za statek, kapitana i załogę - a także za przyszły remont tego pięknego żaglowca, z którym wiążę ciepłe wspomnienia marznięcia na porannych wachtach, zmagania z brasami dolnego marsla czy fałami sztaksli....

Mamy już KOLEJE DUŻYCH PRĘDKOŚCI

Jak wskazuje podgląd pozycji pociągów Przewozów Regionalnych, w dniu dzisiejszym został pobity rekord prędkości pociągu w Polsce. 255 km/h! I to gdzie - w Nowym Sączu! Wyczynu tego dokonał poczciwy Elektryczny Zespół Trakcyjny EN57-2042 (zmodernizowany, obejrzeć go sobie można tu) pędzący jako pociąg nr 33101 z Krakowa do Krynicy.

Oto dowód:



Być może, dzielny EN57 chce tak bardzo dostać się do Krynicy, że planuje przeskoczyć rzekę Poprad, na której tegoroczna powódź zerwała most. Też bym chciał pojechać do Krynicy ;-) W każdym razie życzę powodzenia!

poniedziałek, 25 października 2010

Śpiewająco?

Ci, którzy mnie znają wiedzą, że mam pierwszy stopień wiedzy muzycznej - wiem, czy grają, czy nie. Propozycję mojej żony, aby razem z jej chórem (muzyka gospel) pojechać do domu dziecka niedaleko Warszawy aby uczestniczyć w warsztatach chóru gospel z wychowankami tego domu dziecka przyjąłem więc dość sceptycznie. Starając się być pozytywny pomyślałem, że najwyżej sobie pochodzę po okolicy lub coś tam porobię.

Pojechaliśmy. Autobusem jedzie się tam około godziny. Na miejscu zobaczyłem ciekawy budynek pałacyku z wieżą, położony w lesie na skraju wsi Kaliska. To Dom Dziecka "Julin". Kilku starszych wychowanków akurat wnosiło / wynosiło stoły - niezbyt wiedziałem po co. W środku - dzieci raczej się kryły, zaprowadzono nas do sali o charakterze świetlicy, gdzie mogliśmy zostawić kurtki i jakieś torby. "Muzykująca" część z instrumentami przeszła do jadalni a ja trochę się snułem dziwnie się czując, omiatany spojrzeniami dzieci - dość nieufnymi. Ja też niezbyt ufny byłem i tak to chodziłem starając się robić zdjęcia, ale wnętrze było dość ciemne.

Muzyczne ogniskowanie
Potem były warsztaty muzyczne - bardzo to wyglądało fajnie i nawet niektóre dzieciaki łapały, o co chodzi. Ja łapałem z trudem. Po jakimś czasie stwierdzono, że teraz będzie mecz piłkarski i wszyscy ruszyli na zewnątrz. Ja z Anią też - z tym, że nie daliśmy się zapędzić do gry na niemiłosiernie krzywym boisku, lecz pobuszowaliśmy po okolicy nad Liwiec.

A potem przy okazji obiadu jeden z chłopców (około 11-letni) poprosił mnie, abym dał mu zrobić zdjęcie moim aparatem. Potem następne i następne... Potem dołączył się kolejny. Prawdę mówiąc, przegapiliśmy rozpoczęcie kolejnej części warsztatów muzycznych. Marcin - mój 11-letni imiennik - chciał mi pokazać coś na boisku.

Bawiłem się dobrze ;-)
Potem jeszcze dołączyło kilku jego kolegów. Ale każdy z nich bardzo chciał coś pokazać indywidualnie. Bardzo im tej indywidualności, indywidualnej uwagi brakowało. W domu dziecka jak coś robią, to robią wspólnie. I bardzo chcieli aby poświęcić właśnie im trochę uwagi, Indywidualnie, nie zbiorowo pobawić się z każdym. I taka zabawa - nawet dość szalona, skakanie po lesie, robienie wspólnie fotografii w wyskoku
Latałem tak szybko, że aż się w locie rozmyłem ...
czy inne harce były bardzo fajne. Były naprawdę pozytywnym doświadczeniem. Myślę sobie o tych chłopcach i dziewczynkach, którzy są pozbawieni normalnego domu... Wychowują się razem i wszystko robią razem - nawet przy najlepszych wychowawcach będą traktowani kolektywnie. A takie miałem wrażenie - że im bardzo brakuje indywidualności, podejścia do każdego z osobna. Może choć przez chwilę dałem coś takiego niektórym?

Bardzo pozytywnie będę wspominał tę wizytę. To było dobre doświadczenie i przebywanie z dziećmi z tego domu było fajne. Był też moment, w którym coś mnie troszkę za gardło schwyciło. Gdy już podjechał nasz autobus i zbieraliśmy się, jeden z chłopców podszedł do mnie z bardzo niewyraźną miną. - Odjeżdżacie już? - zapytał. Odpowiedziałem twierdząco. Na to on - widać było, że zaciska usta i powiedział - Nie odjeżdżaj... Powstrzymując płacz odbiegł.

A poza tym choć troszeńkę dowiedziałem się o muzyce gospel...

piątek, 22 października 2010

Daj gryza!

Chcesz gryza?
Czy to szczeniackie? A może niepoważne? A może niehigieniczne? W ogóle dorośli ludzie takich rzeczy nie robią, co?
A jednak coś w tym jest. Podzielić się z inną osobą czymś zupełnie podstawowym - choćby jedzeniem. Wydaje mi sie, że taka rzecz buduje zupełnie inne relacje między ludźmi, albo o takich relacjach świadczy. Relacjach, w których wzajemnie czujemy się ze sobą komfortowo - bez uważania innej osoby za zagrożenie. Jasne, nie dotyczy to tylko jedzenia. Ale na przykładzie jedzenia można to łatwo pokazać, jedzeniem też można łatwo się podzielić.
Kolacyjka na rowerowej wyprawie - czerwiec 2010 - fot. PJ
Kiedyś byłem w innym kraju w towarzystwie znajomych z tego kraju. Wybieraliśmy się razem na wycieczkę i jadąc wstąpiliśmy do sklepu. Zobaczyłem, że kupują dużo napojów, więc stwierdziłem coś w stylu "skoro kupujecie napoje, to ja kupię jakieś przekąski" - i kupiłem ciastka czy coś w tym stylu. Ale ich podejście do "wspólnej wycieczki" było inne - na zasadzie imprezy typu BYOB (Bring Your Own Beer). Każdy siedział i popijał swój napój, a ja próbowałem innych poczęstować innych ciasteczkami, których raczej nie chcieli... za to dziwili się strasznie, że nie kupiłem sobie nic do picia. A moja opowieść o wycieczce, na którą kupuje się zaopatrzenie wspólnie była witana z istotnym zdziwieniem...

Myślę, że w dzieleniu się z innymi jest coś szczególnego. Coś, co bardzo mnie cieszy. Sytuacja (zresztą niedawna i bardzo zabawna), gdy w lokalu z przyjaciółmi wszyscy jedliśmy po trochu ze wszystkich talerzy bardzo mi się podoba i czuję się dobrze w towarzystwie, które podziela ten koncept.

Ale dzielenie się polega nie tylko na "dzieleniu chleba". To dzielenie się swoim czasem, uwagą, chęciami, czasem problemami - i gotowość przyjęcia tego podzielenia od innej osoby. A także oferowania czegoś ze swojej strony.

Może dlatego wolę podróżować po Wschodniej Europie, a nie po Zachodniej?

wtorek, 19 października 2010

Z grubej rury ... mały deszcz

No tak - stało się. Awaria techniczna w łazience i zalałem sąsiadów z dołu. Gdzie tu pozytywy?
Praktycznie nic się nie stało - u sąsiadów też nic. Łazienkę mają przed remontem...
A przy tej teoretycznie niezbyt dobrej okazji poznałem sąsiadów z dołu - i to właśnie uważam za pozytyw.

poniedziałek, 18 października 2010

Rozwijaj siłę ducha... i umiejętności unikania ciosów

Gdy spotkasz się z szarżującym bykiem... lepiej chyba zejść mu z drogi niż wdawać się w walkę. A tym bardziej w dyskusję.
Zdarzyło się. Bolało.
Pewien człowiek zadziałał wobec mnie nie tylko w sposób przykry i pełen złych emocji, ale też niezasłużenie krzywdzący. Bardzo mnie tym dotknął, tym bardziej, że do tej poru mu ufałem - a przynajmniej nie miałem powodu, aby nie ufać, podchodziłem więc w sposób generalnie pozytywny.
A tu cios. I jak tu pozostać nastawiony do świata pozytywnie? Zastanawiałem się nad tym, gdy wciąż bolało mnie to, co ten człowiek wobec mnie zrobił. I kilka rzeczy mi do głowy przyszło.

Po pierwsze - Nie przejmować się. Niektórzy ludzie są lub bywają chamscy, przykrzy, źli. Czasem tak chcą, częściej - tak im po prostu wychodzi. Albo też w życiu im inaczej nie wychodzi. Nie potrafią. Może nigdy się nie nauczyli. Może jest jakaś ukryta rzecz, z której otoczenie nie zdaje sobie sprawy, która w nich tkwi i ich męczy?

Po drugie - tu muszę się zainspirować słowami mojego ćwiczącego aikido przyjaciela Jurka - gdy ktoś mnie atakuje, lepiej spowodować, by jego własna siła go przewróciła. Zejść z linii ciosu. Sam straci równowagę. Nie ma co stawać naprzeciw szarżującego byka.
Więc jeśli staje się w obliczu konieczności walki, warto posłuchać
- z fenomenalnej piosenki Wojciecha Młynarskiego - "Szkoła dla przyszłych torreadorów", gdzie adepci profesji torrero:
Zanim poznają zwycięstwa smak
I nim areny szum ich otoczy
Słuchają mistrza rad, co brzmią tak :
Sukcesu sens przy walce byków
Polega na sztuce uników (...)



To zasada chyba nie tylko walki z bykiem, ale i tego, jak przyjmować cios skierowany w to, co jest dla nas ważne. Znać swoją wartość. I nie dać komuś innemu zniszczyć tego, co jest wartościowe.

Po trzecie - wybaczyć. Zdarza się, że ktoś, nawet dobry, zachowa się strasznie. Ale jak się już zachowa, to trudno (czytaj: nie można) tego odkręcić. I co można zrobić z przeszłością?


Niech słońce nie zachodzi nad waszym gniewem (Ef 4,26)

więc na koniec: wczorajszy zachód słońca nad Wisłą w Tarchominie.

piątek, 15 października 2010

Mieć - by dać...

Pewna ciekawa obserwacja gdzieś usłyszana: aby móc dać innym szczęście / nadzieję / wiarę - trzeba samemu mieć szczęście / nadzieję / wiarę.
Generalnie - nie można się podzielić czymś pozytywnym, jeśli się tego nie ma. A przy okazji - ludzie nieszczęśliwi raczej innych nie uszczęśliwiają.
Może byłoby niesprawiedliwe powiedzieć, że dążą oni do tego, by i inni byli jako oni nieszczęśliwi, ale nie mając czegoś, nie sposób tego dać.
Więc jak pracować na własne szczęście czy też poczucie bycia szczęśliwym. Nie, nie obawiajcie się, nie zamierzam (przynajmniej na razie ;-) zostać autorem bestsellerowego poradnika pod takim tytułem.
Ale myślę sobie o tym - i ten blog służy mi dzieleniu się pewnymi pomysłami. Każdy ma wymiar indywidualny. Uniwersalnej recepty chyba nie ma - choć mogę wskazać takie rzeczy, jakie często i w przypadku wielu osób działają.
Dostrzeganie małych, dobrych rzeczy -
Docenienie czegoś, co robi inny -
Bezinteresowna życzliwość -

tak naprawdę działają nie tylko na drugą osobę, z którą wchodzimy w jakąś interakcję, ale i na osobę "dającą". Przynajmniej na mnie ;-)

wtorek, 12 października 2010

Dzień umiarkowanego optymizmu (w granicach rozsądku)

Pogoda ładna, najedzony, psychicznie wspomożony cudownym widokiem na Wisłę z tramwaju w porannej drodze do pracy stwierdzam, że dzień zaczął się umiarkowanie optymistycznie (w granicach rozsądku) i oby tak pozostało.

A jutro - "Czerwony Październik" - kto dołączy? Kilka zgłoszeń przyjaciół już mam.

7.30 przy punkcie krwiodawstwa na ul. Nowogrodzkiej 59 (koło ul. Chałubińskiego).

Jeśli po raz pierwszy - poczytaj tu!

poniedziałek, 11 października 2010

Gratulacje rowerowe!!!

Piotrek w bardziej rekreacyjnej niż zawodniczej wyprawie - Podlasie, majówka 2009
Jeżdżę rowerem wyjątkowo rekreacyjnie, ale mój przyjaciel Piotrek Jaczewski (z którym też jeżdżę rekreacyjnie, ale który jest w stanie robić różne cuda typu "Lublin tam i z powrotem w jeden dzień") wczoraj zwyciężył w swojej kategorii (MM2) w finałowych zawodach Poland Bike Marathon 2010, rozgrywanych dookoła Twierdzy Modlin! Równocześnie, uczestnicząc tylko w 4 z 13 edycji zawodów rozgrywanych w tym roku Piotrek zajął w swojej kategorii wysokie, 10. miejsce w klasyfikacji generalnej.

GRATULACJE! 


Inne godne odnotowania pozytywy dnia wczorajszego:


Zaliczenie przejazdu dnia 10.10.10. o godz. 10.10. tramwajem nr 10 ;-)
Wysłuchanie dwóch ciekawych wystąpień misjonarzy - Polaków, chociaż ze Stanów.
Kilka ciekawych rozmów w kościele.
Śliczna pogoda.
Cudowny spacer po zatłoczonym ludźmi Parku Łazienkowskim z moją kochaną Anią.
Oryginalne, ukraińskie gołąbki u Jurka w kafejce internetowej (ale gołąbki wirtualne nie były!).
Udana przeprowadzka Oksany.
Fantastyczna zabawa z Anią, Jurkiem i Oksaną nad Du-Żą Mi-Hą egzotycznego żarcia, z siedzeniem na poziomie podłogi, polegiwaniem po rzymsku, a może wietnamsku i elektrycznym tańcem Jurka ;-)

Ogólnie: dzień pełen dobrych wrażeń.



sobota, 9 października 2010

Rower dla Ani

 
Właśnie sprawiłem mojej kochanej Ani prezent - nowy rowerek. Aż błyszczy ;-) Miło się było przejechać - a przy okazji podzielić wspomnieniem wypraw tegorocznego, bardzo urozmaiconego sezonu rowerowego. Wiele więcej już się nie zdziała, prognozy zapowiadają raczej szybkie nadejście sezonu morsowego.

Rower jest dla mnie fantastycznym środkiem transportu przy poznawaniu kraju. Jedzie się wystarczająco szybko, aby sporo zobaczyć i się nie znudzić, a z drugiej strony - odpowiednio powoli, aby przyjrzeć się życiu, przyrodzie, detalom mijanego świata... To też fajny, ciekawy wysiłek fizyczny. A więc - krótkie wspomnienie wypraw z roku 2010:

 Majówka na Orawie - trochę rowerowo, trochę samochodowo (z powodu deszczu), trochę - piechotą (Babia Góra we mgle) - z Anią oraz Grześkiem, Piotrkiem, Dorotą i Michałem.
Czasami było dość ekstremalnie:
 
Majówka w większym wyborze zdjęć - jest tu (moje zdjęcia) oraz tutaj (zdjęcia Piotrka).

Czerwcówka na Mazurach i Kurpiach z Anią, Dorotą i Piotrkiem - czyli przejażdżka w 3 dni na trasie Iława - Ostrołęka. Czasami z dala od głównych dróg - tu Ania w rowerowej wersji buszującej w zbożu:


a tu po wspaniałej drodze powiatowej pędzą nasi towarzysze wędrówek - Piotrek i Dorota:
 
 A na moim rumaku dało się poszarżować i po grunwaldzkim polu:
 
Tutaj można obejrzeć dużo więcej moich zdjęć z "czerwcówki", a tu można znaleźć zdjęcia Piotrka.


W wakacje - wyprawa z Piotrem na Ukrainę i do Mołdowy - krainy pięknych studni i żółciutkich słoneczników:

Więcej zdjęć z wyprawy na Ukrainę i do Mołdowy - tutaj (moje zdjęcia) oraz tu (zdjęcia Piotrka).
 A w sierpniu - pełna dobrych, ciekawych przeżyć wyprawa z Jurkiem na Łemkowynę - oraz test nas dwóch i niemłodych rowerów w przejeździe dwa razy w poprzek Karpat (zdaliśmy - poniżej Jurek na podgórskim podjeździe).
Więcej zdjęć - tutaj.



Dla niezdecydowanych: teraz jest podobno dobry sezon na kupowanie rowerów, aby pojeździć w przyszłym sezonie. Zachęcam!