piątek, 29 maja 2015

Kałamałanc w trasie, czyli wakacje w Karpatach z Maćkiem

Kto to jest Kałamałanc? Nie wiem. To bohater własnej opowieści Maćka. Drugi to Wystupa. Dwaj ci zadziwiający bohaterowie pojawiają się w różnych momentach maćkowych opowieści. A teraz drobna fotograficzna opowieść o naszej dwutygodniowej wycieczce na "Wielką Pętlę Karpacką" - czyli Bieszczady + Słowacja + Ukraina. Nasz dzielny samochód jeździł po drogach, których nie ma...
Ale po kolei:
Rycerz brązowego kocyka ogląda prom przez Wisłę w Zawichoście (kto pamięta: "stan wody Wisły układał się w strefie wody średniej i wynosił: w Zawichoście 337 cm, w ciągu ostatniej doby przybyło 6...")
Sandomierski ratusz bardzo się Maćkowi podobał. Nam też...
Jeżdżąc unikamy głównych dróg... drogi lokalne pokonują czasem rzeki takimi wynalazkami, jak poruszany nurtem rzeki prom koło Baranowa Sandomierskiego - operator promu za pomocą korby i dwóch lin (przejeżdżających na bloczkach po linie rozpiętej w poprzek rzeki) ustawia go pod kątem w stosunku do nurtu, a siła nurtu przesuwa prom na drugi brzeg. Tam trzeba linę dziobową podebrać, a rufową wyluzować i jazda na drugą stronę...

Koło Mielca, w Przecławiu, oglądamy taką rezydencję w miejscu, w którym niegdyś (pół tysiąca lat temu) zamek wznieśli przodkowie Ani.



A niedaleko Strzyżowa w budynku fundacji Troska gościł nas Artur! Maciek natychmiast zaczął się z nim bawić i hasać ;-)

We wsiach koło Krosna stoją kiwaki, pompujące ropę naftową. Czasem po prostu na łące, przy drodze. 

Maciek jest bardzo zainteresowany mapami i chce, by mu na nich różne rzeczy pokazywać. Sam też potrafi dużo wskazać. Ale ulubione jest "jeżdżenie paluszkiem".

Nasza kwatera w Dołżycy koło Cisnej z widokiem na Bieszczady.

Odwiedziliśmy Mamę, która w tym czasie była akurat w sanatorium w Polańczyku. Razem pojechaliśmy nad Solinę. Maciuś uparł się tam, aby wskazywać nam, którym torem (płyt chodnikowych) kto ma chodzić.

W ramach lekkich zajęć dla małych dzieci Maciek zajął się zasypywaniem Jez. Solińskiego przy użyciu kamieni.

Natknęliśmy się także na egzotyczne dla nas retorty do wypalania węgla drzewnego.
Wybraliśmy się z Maćkiem z Wetliny na Połoninę Wetlińską. Majowy las bukowy wygląda ślicznie...
Młody po drodze pod górę usnął w nosidle i obudził się dopiero w schronisku "Chatka Puchatka".
Tutaj potrójne górskie selfie ;-)
Ania była nie mniej dzielna od Małego, biorąc pod uwagę drugiego brzdąca, którego nosi.
Wychodzić pod górę na Połoninę Wetlińską to może jeszcze zbyt ciężko dla 2,5-latka, ale schodzić do Berehów Górnych - czemu nie. O własnych siłach, na własnych nóżkach!
Maciuś na górskim szlaku. Pamiętajmy, że stopnie itp. są tam raczej na rozmiar osoby dorosłej, a nie krasnoludka. Ale radził sobie dzielnie i całą drogę przeszedł sam (czasami za rączkę).
 Koło Ustrzyk Górnych można natknąć się na taki znak. Niestety/stety żadnego niedźwiedzia nie widzieliśmy.
Oglądaliśmy też nieliczne stare cerkwie. W sytuacji, gdy zabrakło miejscowości, robi to dość dziwne wrażenie.
Ale jak zaczął padać deszcz, to my też do wody - na basen w Lesku (dwa razy tańszy niż w Warszawie).
Dość szybko się wypogodziło, co umożliwiło zobaczenie Łopienki - bardzo ładna cerkiew i ładne miejsce po dawnej wsi...
Krajobraz z Łopienki. Duża tablica z rekonstrukcją /wizualizacją wsi pomaga wyobrazić sobie w tym miejscu tętniącą życiem miejscowość - zaledwie kilkadziesiąt lat temu.
 A tu tymczasem dzicz i nawet w dziupli nikt nie mieszka...
W okolicy żyje natomiast niebieski ślimak - lokalna ciekawostka.
Przy kwaterze była trampolina, więc Maciek mógł się po powrocie jeszcze wyskakać.
 Następny dzień to też okazja, by przejechać się słynną bieszczadzką ciuchcią.
Malownicza trasa pokonywana była przez pociągi z drewnem, które okazjonalnie brały również turystów.
Ciągnął parowóz pieszczotliwie zwany "kapciem" - Kp4
Demon prędkości to to nie jest, ale za to jak malowniczo wygląda w górach.
Maciek z mamą też pojechali pociągiem tego dnia - ale spalinowym.
Żętyca Maćkowi niezbyt pasowała...
Na Słowacji wschodniej nie ma prawie żywego ducha. Nam się przyglądał lis.
Na niewielkim, lokalnym przejściu granicznym (bez czekania = 40 minut) przejechaliśmy na Ukrainę. To już widok na góry od południowej, zakarpackiej strony.
No a to - skoro zajechaliśmy w Karpaty, to jesteśmy w Karpatach (miejscowość uzdrowiskowa koło Mukaczewa, obwód zakarpacki).

Maciek okazał się wielkim koneserem pryszniców - w każdym miejscu zakwaterowania chciał w nim spędzać, zamknięty, dużo czasu.
Pojechaliśmy do Wołowca - w tle widać połoninę, na której pali się trawa.
W starej cerkwi koło Wołowca.






A to świadectwo nieprawdy. Taka sama dezinformacja płynie z internetu, jak z papierowych map. Drogi z Wołowca do Sławskiego nie ma, nie było i nie będzie. Przejazd ten nie jest dostępny nawet dla samochodów z napędem na 4 koła. Alternatywny objazd to ok. 100 km. Ale zajechaliśmy daleko - aż się drwale dziwili, że daliśmy radę...
Przy drogach na Ukrainie są place z "samoobsługowym kanałem" - można stwierdzić, czy wciąż ma się tłumik i inne części samochodu.
Bo tak naprawdę to wielu dróg nie ma - jest miejsce po drodze, na którym zachowało się np. 20 proc. nawierzchni, tworząc coś w stylu amerykańskiego Monument Valley - placki asfaltu, a między nimi wielkie kaniony. Średnia prędkość na takiej drodze wynosi 20 km/h, a właściwym pojazdem do jej pokonywania jest ciężarówka do zwozu drewna.
Ławoczne - Maćka najbardziej interesowały lokomotywy "WŁ". Prawdę powiedziawszy - niewiele więcej tam było do oglądania.
W dolinie rzeki Opir Maciek po raz pierwszy wybrał się ze mną na foty kolejowe - i trzeba przyznać, przynosił szczęście. W ciągu około dwóch godzin - dwa towarowe, trzy osobowe i dwie lokomotywy luzem.
Towarowy na karpackich serpentynach.
Z Sławska ruszyliśmy do Drohobycza w strugach wody - ale na tej niewielkiej stacji dało się spotkać dumę ukraińskich kolei - pociąg Hyundai Rotem.
W Drohobyczu na wystawie - dość oryginalny zestaw flag...
 Stara cerkiew w Drohobyczu (jedna z dwóch)
A tu jemy wyśmienite pielmieni i warennyki w najbardziej chyba zapuszczonej knajpie Drohobycza. Ale były dobre ;-)
W Drohobyczu jest zaskakujący, gotycki kościół z wolnostojącą, olbrzymią dzwonnicą o iście pomorskich parametrach.
 Niestety, nie można było zobaczyć wnętrza.
Dalej pojechaliśmy do Truskawca - uzdrowisko to rządzi się specyficznymi prawami w kwestii estetyki...
Ten Babilon wraz z przyległościami to dopiero fajna buda! Architekt nie trzeźwiał, gdy projektował.
Do Truskawca przyjeżdża się jednak nie na podziwianie architektury ani na truskawki, lecz na naftusię. Po centralnej alei chodzą ludzie w wieku 60+ sącząc lub tankując tutejszą unikalną wodę.

Jak głosi uczona tablica, naftusia ma zbawienny wpływ na wszystko, m.in. "normalizuje działalność żołądkowo - kiszkowego szlaku". Pewnym niepokojem napawa to, że "poprzedza choroby oncologiczne", więc na wszelki wypadek nie tankowaliśmy dużo.
Z Truskawca pojechaliśmy do Lwowa, gdzie spaliśmy w hotelu o oryginalnym wystroju i ciekawych, ogromnych i okrągłych łóżkach.
We Lwowie oglądaliśmy miejsca związane z rodziną Ani - oraz różne inne.
Maciek chciał się uczyć z ukraińskich bryków...
Ale nic go tak nie motywowało do zwiedzania, jak obietnica zobaczenia stacji.
 ... oraz lody - trzeba przyznać, smakowite.
Niektóre atrakcje mu się nie podobały - np. za nic nie chciał wchodzić do cerkwi św. Jura - ale inne - owszem (np. pomnik Nikifora).
Pod pomnikiem króla Danyły, zapewne dalekiego krewnego Ani i Maćka...
A tu przy ormiańskiej katedrze, której wnętrze się Maćkowi nawet podobało.
 We Lwowie można kupić dość osobliwe suweniry - różne materiały typu papier toaletowy lub wycieraczki, opatrzone podobizną Putina
 Ze Lwowa pojechaliśmy do bardzo ciekawej Żółkwi.
Maciek na cokole, a w tle - żółkiewski kościół.
W Żółkwi była też bardzo ciekawa cerkiew św. Trójcy (oraz zrujnowana synagoga i trochę innych kościołów).
Wnętrze cerkwi i ikonostas z przedstawieniem m.in. Melchizedeka.
 Z Żółkwi trafiliśmy (razem z odpustowymi tłumami) do Krechowa, gdzie jest stary klasztor oraz pieczary.
Wchodzę z Maćkiem (podobało mu się) do jednej z pieczar, w których żyli mnisi.
Widok z jaskini.
Z  Żółkwi pojechaliśmy na północ, w kierunku Sokala i przejścia granicznego Dołhobyczów. Niestety, na drodze był objazd - przez Bełz. Miasteczko opiewane w piosence składa się głównie z niczego. A droga, którą prowadził objazd - istnieje na wielu fragmentach tylko teoretycznie (znaczy, zostaje kamieni kupa).
Przekroczyliśmy granicę praktycznie bez czekania, tj. w czasie jednej godziny. I zajechaliśmy na nocleg do Hrubieszowa, aby potem wzdłuż granicy zajechać do Uhruska.
Ostatnim zwiedzanym obiektem był olbrzymi pałac w Radzyniu Podlaskim, skąd pojechaliśmy już bez postojów do domu, robiąc w całości ponad 2 tys. km.

Uff, kto aż tu dotarł, temu gratuluję!