Chcieliśmy wybrać się w góry razem - z Anią. Właśnie w jesieni, gdy góry wyglądają najpiękniej. Wybór padł na Beskidy - co prawda trochę się obawiałem, by nie powtarzać drogi, którą niedawno przeszedłem z Jurkiem, ale obawy były płonne. Za to kolory gór jesienią - coś niesamowitego. Prawdziwie Złote Góry!
To za sprawą buczyny. Podobno kiedyś porastała - na zmianę z jodłami - tutejsze stoki. Potem, w ramach gospodarki leśnej, zasadzono świerki, ale ostatnimi laty świerki wykończyły do spółki kwaśne deszcze, susze lub ulewy, kornik drukarz i opieńki. Więc szansą dla gór są buki z jodłami - o tyle, o ile leśnicy powstrzymają swoje zapędy do przerobienia ich na deski.
Pojechaliśmy z Warszawy w sobotę rano pociągiem do Tych (no, właśnie do tych Tych!), a stamtąd po chwili postoju kolejnym pociągiem do Rycerki. To prawie pod Zwardoniem. W Rycerce złapaliśmy stopa, który podwiózł nas do Rycerki Górnej - a stamtąd wyszliśmy na Wielką Raczę, gdzie nocowaliśmy w sympatycznym schronisku, prawie na samym szczycie - 1236 m n.p.m.
Z Wielkiej Raczy szlakiem granicznym (praktycznie cały czas po granicy Słowacji) szliśmy w kierunku Zwardonia.
Po drodze natknęliśmy się np. na takie ciekawostki, jak droga doprowadzona ze strony słowackiej tylko do granicy. Tam, dokładnie w pasie granicy, asfalt się kończy. A z polskiej strony - nic. No cóż, możemy kusić turystów przyrodą, a nie infrastrukturą...
Odwiedziliśmy przed Zwardoniem sympatyczną "chatkę", czyli prywatne schronisko - Chatkę Skalankę. Wewnątrz, jak widać, obowiązują reguły zdroworozsądkowe ;-)
Minąwszy Zwardoń po 22 km drogi dotarliśmy już ciemną nocą do Koniakowa - stolicy koronek ;-) Nocowaliśmy na pięterku tamtejszej pizzerii, ale żywiliśmy się potrawami bardziej regionalnymi - zupami takimi jak kwaśnica (Ania) i czosnkula (ja) oraz naleśnikami z bryndzą oraz deserowo - z dżemem. Smakowitości - polecamy w Koniakowie karczmę "Kopyrtołka". A następnego dnia ruszyliśmy podziwiać koronki - rzeczywiście, koronkowa robota, szczególnie gdy tka się z cienkiej nici jedwabnej. Zrobienie wówczas jednego listka o wymiarach 2 na 2 cm może zająć cały dzień. Czyli to zadanie dla cierpliwych.
Z Koniakowa ruszyliśmy dalej. Najpierw do Istebnej, gdzie było zadziwiająco bogato wyposażone i wszechstronne centrum informacji turystycznej - jestem pod wrażeniem.
Za Istebną, jak widać na zdjęciu, były pewne wątpliwości co do kierunku. Wybraliśmy kierunek "Wien", ale tylko na odcinku do Jabłonkowa (Jablunkov). To małe miasteczko z szyldami po czesku i polsku oraz z ...
... mechaniczną krową sklepową, czyli automatem do nalewania mleka (do własnego garnka), który to jako pomysł i maszyna bardzo się Ani spodobał.
Ale długo się po Jabłonkowie nie włóczyliśmy, bo czekały złote góry. Na podejściu z Jabłonkowa na Stożek buków było wyjątkowo dużo.
Tu drobny posiłek w drodze na Stożek, gdzie czekał na nas nocleg w schronisku. Jesienne łażenie po górach jest świetne, tylko dzień bywa krótki.
A następny dzień przywitał nas ciepłem i pełnym słońcem. Ruszyliśmy ze Stożka (gdzie spaliśmy w bardzo fajnym schronisku, widocznym na zdjęciu w oddali) i po chwili już warto było zdjąć polar. Cały dzień w listopadzie w krótkim rękawku! Niesamowitą rzeczą było też to, że było stamtąd widać odległe o ponad 100 km Tatry!
Schodziliśmy do Istebnej, gdzie chcieliśmy zwiedzić Izbę Pamięci Jerzego Kukuczki. Niestety, prowadząca Izbę wdowa po Kukuczce, pani Cecylia, pojechała do kościoła. Więc my poszliśmy z czasem też - do Wisły Głębców.
Jak się już dotrze do kolei, to dalej wiadomo, jak jechać... Po tym bardzo ładnym wiadukcie pierwszy pociąg zabrał nas do Pszczyny, kolejny - do Łodzi - Widzewa, a kolejny - do Warszawy Centralnej. Ostatni pociąg tego dnia to metro - do Natolina.
To za sprawą buczyny. Podobno kiedyś porastała - na zmianę z jodłami - tutejsze stoki. Potem, w ramach gospodarki leśnej, zasadzono świerki, ale ostatnimi laty świerki wykończyły do spółki kwaśne deszcze, susze lub ulewy, kornik drukarz i opieńki. Więc szansą dla gór są buki z jodłami - o tyle, o ile leśnicy powstrzymają swoje zapędy do przerobienia ich na deski.
Pojechaliśmy z Warszawy w sobotę rano pociągiem do Tych (no, właśnie do tych Tych!), a stamtąd po chwili postoju kolejnym pociągiem do Rycerki. To prawie pod Zwardoniem. W Rycerce złapaliśmy stopa, który podwiózł nas do Rycerki Górnej - a stamtąd wyszliśmy na Wielką Raczę, gdzie nocowaliśmy w sympatycznym schronisku, prawie na samym szczycie - 1236 m n.p.m.
Z Wielkiej Raczy szlakiem granicznym (praktycznie cały czas po granicy Słowacji) szliśmy w kierunku Zwardonia.
Po drodze natknęliśmy się np. na takie ciekawostki, jak droga doprowadzona ze strony słowackiej tylko do granicy. Tam, dokładnie w pasie granicy, asfalt się kończy. A z polskiej strony - nic. No cóż, możemy kusić turystów przyrodą, a nie infrastrukturą...
Odwiedziliśmy przed Zwardoniem sympatyczną "chatkę", czyli prywatne schronisko - Chatkę Skalankę. Wewnątrz, jak widać, obowiązują reguły zdroworozsądkowe ;-)
Minąwszy Zwardoń po 22 km drogi dotarliśmy już ciemną nocą do Koniakowa - stolicy koronek ;-) Nocowaliśmy na pięterku tamtejszej pizzerii, ale żywiliśmy się potrawami bardziej regionalnymi - zupami takimi jak kwaśnica (Ania) i czosnkula (ja) oraz naleśnikami z bryndzą oraz deserowo - z dżemem. Smakowitości - polecamy w Koniakowie karczmę "Kopyrtołka". A następnego dnia ruszyliśmy podziwiać koronki - rzeczywiście, koronkowa robota, szczególnie gdy tka się z cienkiej nici jedwabnej. Zrobienie wówczas jednego listka o wymiarach 2 na 2 cm może zająć cały dzień. Czyli to zadanie dla cierpliwych.
Z Koniakowa ruszyliśmy dalej. Najpierw do Istebnej, gdzie było zadziwiająco bogato wyposażone i wszechstronne centrum informacji turystycznej - jestem pod wrażeniem.
Za Istebną, jak widać na zdjęciu, były pewne wątpliwości co do kierunku. Wybraliśmy kierunek "Wien", ale tylko na odcinku do Jabłonkowa (Jablunkov). To małe miasteczko z szyldami po czesku i polsku oraz z ...
... mechaniczną krową sklepową, czyli automatem do nalewania mleka (do własnego garnka), który to jako pomysł i maszyna bardzo się Ani spodobał.
Ale długo się po Jabłonkowie nie włóczyliśmy, bo czekały złote góry. Na podejściu z Jabłonkowa na Stożek buków było wyjątkowo dużo.
Tu drobny posiłek w drodze na Stożek, gdzie czekał na nas nocleg w schronisku. Jesienne łażenie po górach jest świetne, tylko dzień bywa krótki.
A następny dzień przywitał nas ciepłem i pełnym słońcem. Ruszyliśmy ze Stożka (gdzie spaliśmy w bardzo fajnym schronisku, widocznym na zdjęciu w oddali) i po chwili już warto było zdjąć polar. Cały dzień w listopadzie w krótkim rękawku! Niesamowitą rzeczą było też to, że było stamtąd widać odległe o ponad 100 km Tatry!
Schodziliśmy do Istebnej, gdzie chcieliśmy zwiedzić Izbę Pamięci Jerzego Kukuczki. Niestety, prowadząca Izbę wdowa po Kukuczce, pani Cecylia, pojechała do kościoła. Więc my poszliśmy z czasem też - do Wisły Głębców.
Jak się już dotrze do kolei, to dalej wiadomo, jak jechać... Po tym bardzo ładnym wiadukcie pierwszy pociąg zabrał nas do Pszczyny, kolejny - do Łodzi - Widzewa, a kolejny - do Warszawy Centralnej. Ostatni pociąg tego dnia to metro - do Natolina.
To rzeczywiście był złoty wyjazd! Ale myślę, że każdy wyjazd w góry: biały, szary, zielony lub nawet czarny (byle z latarkami) jest bardzo satysfakcjonujący! Piękne zdjęcia , Marcin! :-)
OdpowiedzUsuń